Podstawowe prawo Murphy’ego głosi:
„Jeśli coś może się nie udać – na pewno się nie uda”. Owa zasada, podobnie jak
prawa fizyki, działa zawsze i nie sposób jej wyłączyć, dlatego i ja padłem jej
ofiarą podczas poznańskiej imprezy. Ale od początku…
Poznańskie Dni Ułana, w tym roku
obchodzone po raz trzydziesty oraz rozgrywane przy nich (w tym roku po raz
dwudziesty piąty) zawody militari to impreza w środowisku kawaleryjskim niemal
legendarna. Nic dziwnego więc, że i mnie w końcu moje drogi tam zaprowadziły.
Naturalnie głównym powodem mojej wizyty w stolicy Jabłka Ziemnego nie była
defilada czy raut, albo wieczorne spotkania integracyjne, lecz chęć sprawdzenia
się w zawodach, na których w dwóch klasach trudności stawiło się łącznie około
40 par. Zawody rozgrywano w przeciągu dwóch dni – z jednej strony można by
powiedzieć, że na tym poziomie, przede wszystkim części sportowej nie jest to
jakiś bardzo duży wysiłek dla koni, z drugiej jednak można by było oczekiwać,
że duże zawody rozłoży się w czasie. Naturalnie mam tą smutną świadomość, że
zawody kawaleryjskie przeważnie są rozgrywane „przy okazji” chociażby z powodu
pewnego nieco niezrozumiałego dla mnie standardu zwracania kosztów dojazdu
zawodnikom, a pieniędzy na to nie sposób pozyskać organizując jedynie zawody. W
ogóle twierdzę, że środowisko kawaleryjskie jest z jednej strony najbardziej
wytrzymałe na spartańskie warunki, a z drugiej najbardziej wybredne. Nie jest
problemem spanie w wojskowych namiotach, na pryczach bez sienników, posiadanie
jednej umywalni na kilkadziesiąt osób i dwóch pryszniców, ale z drugiej strony
jeśli nawet zrobi się imprezę na niesamowitym poziomie organizacyjnym, w
ośrodku z dobrą infrastrukturą i z ciekawymi nagrodami, to przedsięwzięcie może
okazać się fiaskiem tylko dlatego, że nie będzie zwrotu za paliwo, bo „my to
traktujemy jak zabawę, jesteśmy amatorami, inwestujemy w sprzęt i mundury,
rzadko jeździmy na zawody, nie chcielibyśmy mieć kosztów”. O zgrozo! Powiedzcie
to wszystkim amatorom i pół-amatorom ze świata sportu jeździeckiego, którzy
startują na normalnych trzydniowych zawodach, gdzie nikt im nie proponuje nie
tylko zwrotu za paliwo, ale nawet darmowych boksów, wyżywienia ani noclegu, a
na wszystkie wyjazdy i niezliczoną ilość treningów przed nimi wydają ciężkie
pieniądze (nie wspominając już koniach, sprzęcie i opłatach rejestracyjnych i licencyjnych na
rzecz PZJ). Ale spuszczę, przynajmniej na razie, na tą kwestię zasłonę
milczenia.
A co do samych zawodów…
Ujeżdżenie – osobiście tą próbę
skończyłem na czwartym miejscu. Trochę zdziwiony, no ale to ujeżdżenie. Nie
wiem, w którym miejscu jeden sędzia ze stanowiska na krótkiej ścianie mógł
zobaczyć rozstawiony zad w zatrzymaniu w „A”, bo ja nawet na nagraniu go nie
mogę dojrzeć, z resztą nie tylko ja… Takie a nie inne miejsce można zrzucić na karb
paru czynników. Z czołowej czwórki jechałem jako pierwszy, w dodatku będąc
nieznanym zawodnikiem, co zawsze ma wpływ, tym bardziej jeżeli mamy konkurs z
dość dużą rozbieżnością umiejętności jeźdźców -
w takim przypadku nagłe pojawienie się zawodnika prezentującego dobry
(jak na standardy ZR) poziom może przyprawić sędziów o palpitacje serca.
Rozbieżność w wynikach też była spora – w moim wypadku między 64 a 69 procent.
Oczywiście nie wiem jak poszczególni sędziowie oceniali innych zawodników, może
się okazać, że wcale nie zostałem skrzywdzony niską oceną, bo sędziowie
trzymali swój pułap i u tego, który mnie ocenił na 69 procent i tak byłem
czwarty, bo resztę ocenił na więcej. Tutaj mam parę uwag do organizatorów – wiem
dobrze, że ujeżdżenie nie jest widowiskową konkurencją, ciężko w niej o
dreszczyk emocji, jednakże niepodawanie wyników na bieżąco (to znaczy po
kolejnym przejeździe wyniki poprzedniej pary) zabija do końca tą dyscyplinę,
ponieważ człowiek nie wie jaka jest sytuacja, czy utrzymuje swoje miejsce, czy
też spada w dół tabeli. Policzenie protokołów klasy L dla trzech sędziów nie
jest rzeczą skomplikowaną, na upartego można to zrobić na kalkulatorze, a dla
średnio-zaawansowanego użytkownika Excel’a zbudowanie formuły obliczeniowej też
nie będzie problemem. Drugą uwagę mam do samego podawania wyników. Tak jak
wcześniej wspomniałem, nie wiem jak poszczególni sędziowie oceniali wszystkich
zawodników, mam więc niepełny obraz sytuacji. W ujeżdżeniu, czy w WKKW wyniki końcowe
wszystkich sędziów są jawne, wiadomo więc który sędzia kogo „wywindował”, a
kogo „ściął”.
Przegląd mundurowy – w sumie nie
ma co pisać. Sędziwie oceniali surowo, ale sprawiedliwie. I dało się zrobić
wykaz poszczególnych ocen.
Pistolet – czyli jeździec
strzela, a wiatr kulki nosi. Ze wszystkich prób walki ta jest chyba najbardziej
loteryjną. Pewną kwestią, możliwe, że wartą zaznaczenia jest wielkość tarcz.
Jak podano w regulaminie, pole punktowe miało wielkość 30x42cm. W trakcie
treningów strzelałem więc do tarczy takiej wielkości. Tymczasem na Woli
strzelaliśmy do zdecydowanie większych, białych tarcz, na środku których
umieszczone były białe kartki pola punktowanego. Oczywiście wyniki świadczą o
tym, że da się trafiać w pole punktowane, jednakże percepcja przy strzelaniu do
takiego celu jest zdecydowanie inna. Ma to tym większe znaczenie, że oceny były
na zasadzie „wóz albo przewóz” – trafienie poza pole punktowe, a w tarczę oznaczało
zero punktów. Jaki jest więc sens dużej tarczy?
Skoki – konkurs bardzo przyjemny,
ukończyłem z takim rezultatem z jakim zamierzałem, czyli na czysto zarówno
parkur podstawowy, jak i rozgrywkę, nie śpiesząc się przy tym, nie porywając na
możliwy do zrobienia między przeszkodami 10 a 11 skrót – przecież liczyło się
dojechanie do końca bez zrzutek w normie czasu. Choć nominalnie parkur miał być
metrowy, to większość przeszkód miało około 90-95 centymetrów, co i tak nie
uchroniło wielu zawodników od zrzutek.
Cross – czyli Prawo Murphy’ego.
Nie ukończyłem, ale też nie spadłem. Przeszkody były różnorakie, od 70 do 90 cm
+ hyrda. Teren zróżnicowany, nadający się idealnie do próby terenowej,
jednakże czy nie jest to zbytnie szaleństwo? Jak się spojrzy na normalne LL-ki
i L-ki ze Strzegomia, Jaroszówki, czy Toporzyska to raczej nie uświadczy się
tam takich kombinacji z galopowaniem pod górkę i skokiem na jedną foulee po
osiągnięciu szczytu. Oczywiście nie było tak, że większość zawodników nie
ukończyła próby, co świadczy o tym, że się dało, powinniśmy się jednak chyba
zastanowić nad zapisem z "Regulaminu sportu konnego w wojsku", że „pierwsze
zawody w sezonie powinny być lżejsze biorąc pod uwagę niższą kondycję i formę
koni po zimie”. Cóż ja mogę powiedzieć na swoją obronę? Nigdy w życiu ani ja,
ani Kalina nie jechaliśmy crossu (nawet treningowo) stąd moja - niestety słuszna - obawa, że jeśli może coś pójść źle, to właśnie tutaj, bo jak wiadomo wszystko jest
kwestią treningu. Półtora roku temu z trudem kończyłem parcours’y 80 i 90 cm,
teraz bez kłopotu jeżdżę konkursy 105 cm, dlatego spodziewam się, że pod koniec tego sezonu, a
już na pewno w przyszłym cross nie będzie dla nas stanowił większego problemu.
Lanca i szabla – co do ustawienia
torów, w sensie kolejności ataków nie mam żadnych zastrzeżeń. Odległości między
pozornikami też nie nastręczały problemów. Mnie osobiście pokonało kilka
rzeczy, w lancy jak i w szabli kobyłę zdeprymował pierwszy pozornik do kłucia w
lewo, czyli stojący worek. Można to zrzucić na brak doświadczenia konia, w domu
ten pozornik wyglądał nieco inaczej, no cóż, trudno. W lancy również wygrał z
nami instynkt stadny Kaliny, która po drugim kłuciu w prawo-dół zapragnęła
pogalopować do stajni, przez co nie zaliczyliśmy worka z lewej i pierwszego
pierścienia tracąc dodatkowo cenne sekundy. W szabli oprócz worka dały się we
znaki łozy, a raczej ich grubość. Nie ja jeden miałem z tym problem, ale nie
wszystkie też stawiały taki zacięty opór, jak chociażby łoza do cięcia z lewej,
z którego to byłem i jestem zadowolony, szczególnie biorąc pod uwagę, że był to
w założeniu toru element wyróżniający poziom L od LL. Całości dopełniło
kiepskie i to nie tylko moim zdaniem usytuowanie toru na bardzo nierównym terenie,
ze zmianami podłoża. I tu znów dziwi fakt, że organizatorzy posiadając ponad
300 metrów piaszczystego placu wzdłuż hal, woleli postawić tam namioty. Parę
lat temu to tam odbywała się próba walki, kompletnie nie rozumiem, czemu z tego
pomysłu zrezygnowano. Zamiast tego trzeba było galopować po nierównym terenie,
częściowo pod górkę i jeszcze w kierunku stajni, co niektórym koniom dodawało
ochoty do galopowania i potem już galopowały i galopowały…
Defilady opisywać nie będę, bo
jest to dla mnie osobiście najnudniejszy element służby kawaleryjskiej. Siodło
w siedzenie gniecie, kostki i kolana bolą… Ja wiem, że są ludzie którzy zdają
się żyć dla tych chwil, połykają wtedy kija (lub instalują go w sobie w inny
sposób), dziarsko kładą piąstkę na udzie i jadą… Jedyne co powiem, to że dumny
jestem z Guły bo była to jej pierwsza defilada, aczkolwiek odnosiłem wrażenie,
że chyba była nią bardziej znudzona ode mnie…
Z pikniku na Cytadeli widziałem
niewiele, bo przez większość czasu byłem przy koniach, jednakże frekwencja
widowni była naprawdę oszałamiająca, widać, że Poznań żyje świętem swoich
ułanów. Ten tłum szczególne odczułem, gdy z siodłem na głowie przeciskałem się
na drugi koniec Cytadeli by oddać je właścicielowi, Pawłowi Janickiemu, któremu
jeszcze raz za pożyczenie rzędu bardzo dziękuję! Świnią by można mnie było
nazwać, gdybym przemilczał fakt, że zwrot siodła nie był najważniejszym powodem
mojej wędrówki przez tłumy, które nie rozstępowały się przede mną jak Morze
Czerwone przed Mojżeszem (pewno i dlatego, że wyznawcy tejże wiary ni w
kawalerii, ni w łączności nie służą <if you know, what i mean dear reader>).
Powodem tym była premiera budowanej pieczołowicie przez członków GRH Szwadronu Łączności nr 7 oraz Handmet Military repliki taczanki N2/T. Osiem miesięcy żmudnej roboty i walki z
pozyskiwaniem wymiarów, o której KaOwcom się nawet nie śniło. I tylko tutaj
Murphy się nie wepchał, choć do końca nie było wiadomo w jakim stanie taczanka
będzie zaprezentowana. Jeszcze raz chłopaki z całego serca wam gratuluję!