Kalina

Kalina

piątek, 27 lutego 2015

Podstawy władania bronią białą cz. I - "Cięcia prawdziwą szablą"



          
Tak jak w przypadku broni palnej, gdzie im dłuższa lufa, tym trudniej obrócić ją przeciwko sobie, tak i w przypadku broni białej - lancy i szabli - zależność jest identyczna. Choć to o lancy mówi się, że jest niekwestionowaną „Regina Armorum”, to jednak w walce konnej szabla jest bronią zdecydowanie trudniejszą w użyciu, a przy tym niebezpieczną dla samego użytkownika. Lanca wybacza, jest dostojną królową, która czasem tylko utkwi w pozorniku, wyrwie bark lub zdzieli konia po łbie lub po zadzie. Szabla jest natomiast kapryśną księżniczką, a mimo to umiłowaną przez Polaków, która "niejednemu pro memoria gdzieś przy uchu napisała" (choć czasem to był niestety własny koń…).


Ale do sedna…

Szable M-1848 n/A i wz. 1822
z kolekcji Pawła Ludwiczaka
W okresie międzywojennym w Polsce, zwłaszcza we wczesnych latach dwudziestych używano niezliczonych rodzajów szabel. Były więc produkcji krajowej – wz. 17, 21, 21/22 oraz 34, były szable armii zaborczych - pruskie Blüchery w różnych wersjach, szable austriackie czy rosyjskie, wreszcie francuskie przywiezione wraz z Błękitną Armią lub zakupione w trakcie wojny polsko-bolszewickiej. Długość całkowita szabel wahała się od około 88,5cm w przypadku pruskiej szabli artyleryjskiej M-1848 n/A (tzw. Mały Blücher) do 106cm (francuska szabla lekkiej kawalerii wz. 1822), różna była też waga broni. Co ciekawe - Mały Blücher, pomimo niewielkich gabarytów był dosyć ciężki – masa oscylowała w granicach kilograma (w przypadku egzemplarza z MWP jest to 1050g przy 886mm długości), dla porównania wspomniana już francuska szabla wz. 1822, chociaż ponad siedemnaście centymetrów dłuższa, ważyła zaledwie 60g więcej. Oczywiście dla użytkowości szabli, prócz jej długości i wagi, kluczowe znaczenie miało rozmieszczenie środka ciężkości: wyważenie szabli kawaleryjskiej i tej przeznaczonej do fechtunku pieszego się różni. Im dalej oddalony od rękojeści środek ciężkości, tym większy pęd szabli przy jak najmniejszym użyciu siły własnej, ale też mniejsza możliwość kontroli oręża. I tak - pruskie szable leżały w dłoni bardzo dobrze, co zawdzięczały masywnemu stalowemu jelcowi oraz krótkiej głowni o znacznej grubości u nasady (ok. 1cm), przez co środek ciężkości znajdował się dość blisko rękojeści; natomiast w szablach francuskich nawet rozbudowana "koszowa" rękojeść (jelec tarczowo-kabłąkowy z dwoma kabłąkami bocznymi) nie równoważyła masy bardzo długiego brzeszczotu. W szablach tego wzoru używanych przez polską kawalerię dodatkowo odpiłowywano boczne kabłąki w celu dostosowania ich do polskich regulaminów troczenia rzędów, co jeszcze bardziej przesuwało środek ciężkości w kierunku sztychu. Skuteczność cięcia taką szablą przy jej znacznym zasięgu była bardzo duża, dlatego świetnie nadawały się one do szarżowania zarówno na przeciwnika pieszego, jak i konnego. Nie sprawdzały się natomiast w walce "ostrze na ostrze", gdzie najskuteczniejszą akcją (według znanego szermierza Wojciecha Zabłockiego, od którego zaczerpnąłem tytuł tego artykułu) jest szybka odpowiedź, ponieważ nie dało się zatrzymać puszczonej w ruch ciężkiej szabli by ustawić zasłonę statyczną lub ponowić natarcie - można było jedynie wykonać zasłonę odbijającą lub ponowić natarcie zataczając pełne koło i tracąc cenny czas, który przeciwnik mógł wykorzystać stosując cięcie lub pchnięcie wyprzedzające, tzw. przeciw-tempo. Dlatego też nie cieszyły się one dobrą sławą i szabla wz. 1822 przeszczepiona na grunt amerykański jako 1860 Heavy Cavalry Sabre, będąca w powszechnym użyciu po obu stronach w Wojnie Secesyjnej, dostała zaszczytne miano „Old Wrist Breaker” ("Stara Łamirączka") właśnie z uwagi na trudność w jej zatrzymaniu po wyprowadzeniu niecelnego cięcia. Na tym tle polskie szable są zdecydowanie „wyśrodkowane” – ich długość oscylowała w okolicach 95cm, waga zaś między 800 a 900g, a środek ciężkości ok. 15-20cm od krzyża jelca. Dzisiaj każdy kawalerzysta sprawia sobie broń przystosowaną do własnej ręki. Jedni więc będą woleli cięższe szable, inni lżejsze – to samo tyczy się ich długości. Jednakże pryncypia władania każdą z nich są niezmienne, przejdźmy więc do nich.
Tor zakreślany przez dłoń przy dobrej i za dalekiej odległości.
W użyciu szabli na torze pozorników, bo tym aspektem będziemy się tutaj zajmować, pierwszym czynnikiem, który nieraz utrudnia władanie szablą, jest odległość od pozornika. Aby wykonać prawidłowe cięcie, zamach powinien zostać poprowadzony jak najbardziej równolegle do osi podłużnej konia, a co za tym idzie łozę powinno mijać się w odległości około 50cm od stojaka. Pamiętając o tym, że witka jest odchylona od jeźdźca daje nam to optymalne miejsce trafienia.
Zbyt bliskie podjechanie do stojaka powoduje, że cięcie idzie bardzo blisko konia i jeźdźca, co grozi uszkodzeniem wystających elementów rzędu lub w najgorszym przypadku skaleczeniem wierzchowca lub samego kawalerzysty, poza tym łoza nie zostaje trafiona optymalną częścią głowni, tj. odcinkiem pomiędzy połową a trzema czwartymi jej długości licząc od rękojeści.
Tym razem za blisko - łoza ścięta wysoko.
Zbyt duża odległość od celu powoduje z kolei nadmierne wychylenie się jeźdźca w kierunku cięcia, przenosząc jego środek ciężkości znad konia. Taka sytuacja jest o tyle niebezpieczna, że w momencie nagłego zwrotu, chociażby z powodu spłoszenia się konia, jeździec może stracić równowagę i spaść, co przy trzymanej w ręku szabli może grozić bardzo poważnymi konsekwencjami. Ramię z szablą powinno po zamachu zatoczyć pełne koło i wrócić do pozycji wyjściowej za pomocą samego pędu. W sytuacji, gdy pozornik jest za daleko i jeździec, wychylając się w jego kierunku wyprowadza zamach nie równolegle do konia, lecz pod kątem, w pierwszej fazie, (opadania) dłoń z szablą oddala się od jeźdźca i wierzchowca, by w drugiej fazie (wznoszenia) przybliżyć się doń, natrafiając przy większym kącie na przeszkodę w postaci części oporządzenia, lub co gorsza końskiego zadu.
Za wszelką cenę...
Drugą kwestią jest praca ciała kawalerzysty. Miotanie się po siodle nie tylko wygląda nieestetycznie, ale również zaburza równowagę wierzchowca. Zbyt mocne pochylenie się do przodu, często połączone z uciekaniem nóg do tyłu powoduje przesunięcie środka ciężkości przed środek ciężkości konia, przez co traci się poczucie posiadania konia „przed sobą”. W takiej sytuacji każda nagła i niekontrolowana, a czasem również i kontrolowana zmiana kierunku jazdy może spowodować rozstanie się z siodłem.

Tak się machnął, że aż zakrył i nie widać kto...
Jak więc powinno wyglądać prawidłowe cięcie od góry? Zerknijmy do regulaminu…
"Cięcie musi być wykonane pełnym wymachem całej ręki, z całej siły, poparte bardzo małym, lecz bardzo energicznym obrotem prostego tułowia, początkowo w kierunku zamachu, a następnie w kierunku cięcia.
Tułów z szyją i głowa jeźdźca zawsze wyprostowane ("pierś do przodu, nos do góry"), jeździec pochylony lekko w przód podczas cięcia, tak aby nie pozostał w tyle za ruchem konia.
Nie wolno "popierać" cięcia pochyleniem tułowia wraz z głową.
Przed cięciem i podczas cięcia wzrok jeźdźca utkwiony w oczy przeciwnika.
Podczas nauki złożenie do cięcia wykonywa się z postawy "Do boju - szable".
Cięcie musi nastąpić bezpośrednio, natychmiast po zamachu.
1. Unieść szablę w górę nie zmieniając przy tym jej chwytu, a jednocześnie wykonać bardzo mały obrót tułowia w lewo; w najwyższym punkcie zamachu pióro szabli będzie skierowane w tył i trochę w górę 
2. Błyskawicznie ciąć w dół."
I ciach, Ruska w piach...

poniedziałek, 23 lutego 2015

Musztra konna, albo co pierwsze - jajo czy kura?




Musztra konna – jak to dumnie brzmi! Wyrównane szeregi, konie, co to na pół chrapy nie wyjdą przed linię, dziarsko patrzący ułani, powiewające proporczyki, stukot kopyt… Jest w tym widoku coś magicznego – nie da się tego ukryć. Jednakże magia opiera się na iluzji, która jest odwracaniem uwagi „czarowanego” dla utwierdzenia go w przekonaniu, że coś, co widzi jest faktycznie takie, jak mu się wydaje.

Jak magicy swoje sztuczki, tak współcześni kawalerzyści uważają musztrę konną za wiedzę tajemną, na równi zresztą z władaniem bronią białą, troczeniem rzędu czy wiązaniem halsztuka (choć są i tacy, którzy tego ostatniego nie używają…). Lecz czym jest tak naprawdę musztra konna? Otóż, może niektórych jej miłośników zmartwię, ale… jest kręceniem kółek, zwykłym ujeżdżeniem, tyle, że w wersji grupowej.

Oczywiście każda grupa jest tak silna, jak jej najsłabsze ogniwo – brak równych umiejętności jeźdźców (bądź koni) często niweczy wszelkie nadzieje, jakie się w nich pokładało chcąc przeprowadzić musztrę. Ostatnio jest moda na musztry ilościowe, a nie jakościowe. Oczywiście pominę tu imprezy typu Krojanty, gdzie jeździ się tak naprawdę kadryla, a nie musztrę, ale dajmy na to Wielką Rewię Kawalerii z Krakowa, czy musztrę na zakończenie Jesiennych Manewrów Kawalerii Ochotniczej w Woli Gułowskiej. Imponujące liczby koni nierzadko niestety służą chyba tylko temu, by wzniecać tumany kurzu zasłaniające niedociągnięcia. I nie chodzi mi tu o problemy ze zrozumieniem komend. To jest zdecydowanie mocną stroną FKO, pewnie w dużej mierze z tego powodu, że poza defiladami, musztrą i zawodami militari Federacja nie zajmuje się innymi aspektami, pochłaniającymi równie dużo, a nawet więcej czasu i finansów (rekonstrukcje).

Jazda w zastępie
Jak już w jednym z wcześniejszych tekstów napisałem, w wielu stowarzyszeniach naukę jazdy konnej zaczyna się od dupy strony, czyli od musztry. W dzisiejszych czasach wyznacznikiem nowoczesności prowadzenia zajęć jeździeckich jest ich zindywidualizowanie. Polegać ma ono w głównej mierze na odejściu od starego systemu prowadzenia jazd w zastępie, gdzie koń za koniem człapie powolnym kłusikiem, ewentualnie co jeden wyrywniejszy się spłoszy i popędzi naprzód, pociągając za sobą znużonych kompanów ku przerażeniu siedzących na nich jeźdźców. Do dziś zdarza mi się widzieć obrazki zastępu stojącego na linii środkowej i wsiadającego na komendę, a potem słyszeć hasło „za czołowym stępem w prawo marsz…”. Dlaczego o tym piszę? Bo jak wspomniałem, taki styl prowadzenia jazdy jest wyznacznikiem starego systemu szkolenia i to w wypaczonej formie. Często jeźdźcy z takich szkółek nabywają pozorną umiejętność jazdy konnej, polegającą na utrzymywaniu się na grzbiecie wierzchowca i podążania za poprzednikiem, ale już zrobienie samodzielnego koła, czy pojechanie w kierunku innym, niż pozostałe konie jest niewykonalne. Oczywiście samemu będąc instruktorem mam świadomość, jak bardzo  przydatny jest zastęp w pierwszym okresie szkolenia jeździeckiego. Ma on tą przewagę nad lonżą, że jeździec faktycznie jest w pełni samodzielny, a instruktor może skupić swoją uwagę na całej grupie, jednakże powinno się wprowadzać ćwiczenia indywidualne jak najszybciej jest to możliwe. Tak samo twierdzono przed wojną, oddam więc głos Regulaminowi Wyszkolenia (opis II okresu szkolenia, po około 2 miesiącach służby): 
"Jazdę prowadzi się luzem, dowolnie, wreszcie ze stałymi odległościami.
Jazdę dowolnie należy stosować jak najczęściej w celu wyrobienia samodzielności i umożliwienia ćwiczenia się w używaniu pomocy.
Podczas jazdy dowolnie uwaga instruktora musi być w najwyższym stopniu naprężona, aby mógł zauważyć wszystkie błędy popełniane przez jeźdźców i aby oni tego sposobu jazdy nie uważali za ułatwiający wymykanie się spod oka instruktora.
Jazdę ze stałymi odległościami stosować w celu kontrolowania stopnia opanowania konia i karności zastępu".

W musztrze konnej ważna jest jednak rzeczywista umiejętność jazdy konnej, gdyż zachowanie odpowiednich odległości między końmi jest kluczowym elementem wpływającym na estetykę pokazu. To, że w niedzielnej szkółce konie wsadzają nosy w rzepy ogonowe szkap przed sobą to jedno, a wyrównane szeregi w kawalerii to drugie. Kolejną kwestią jest odpowiednie rozdysponowanie jeźdźców. Słabiej sobie radzący powinni przede wszystkim występować jako numer 2 i 4 sekcji, gdyż w najbardziej efektownych szykach trójkowych (nie licząc szyków rozwiniętych plutonów, czy linii harcowników), mają oni stosunkowo najłatwiejsze zadanie, bowiem środkowy każdej trójki, w każdym zakręcie,czy kole jedzie cały czas tym samym tempem. To na skrzydłowych jeźdźcach spoczywa cała odpowiedzialność za wyrównanie szyku – a przynajmniej może spoczywać, bo jak wiemy nie powinna.

Ale ad rem - co jest największą bolączką kawalerzystów w trakcie musztr konnych? Po pierwsze – brak umiejętności dodawania i skracania chodów. Uwydatnia się to przy wszelakich kołach czy zakrętach w szykach trójkowych i większych. Oczywistą sprawą jest, że jeździec jadący po zewnętrznej musi pokonać większy dystans niż ten po wewnętrznej. Aby utrzymać równą linię musi więc jechać szybciej od pozostałych. Jeżeli ci „pozostali” nie zwolnią będzie musiał zwiększyć prędkość znacznie, zapewne zmieniając chód, co wpłynie na estetykę i oczywiście uwidoczni braki w umiejętnościach jeźdźców, którzy nie zwolnili, przez co nie zastosowali się do podstawowego pryncypium musztry, jakim jest równanie na zewnętrznego w trakcie jazdy po łukach i kołach.

Pierwsza trójka chwacko galopuje, numer czwarty również... a gdzie reszta?!
Po drugie – tempo chodów. Jest to poniekąd połączone z pierwszą uwagą, ale nie tylko. Dowódca wydaję komendę „Pluton kłusem marsz!” i pluton rusza. Pierwsza sekcja ruszyła tempem spacerowym, acz równomiernym. Jest z siebie niesamowicie zadowolona, albowiem jadą równym szeregiem, są spadkobiercami wspaniałych ułanów i niemal słyszą pośród stukotu podków oklaski z Niebieskiego Szwadronu. Tymczasem druga sekcja również rusza kłusem, by po chwili dojechać do ogonów koni z sekcji pierwszej i nie mogąc utrzymać tak ślamazarnego tempa musi przejść do stępa. Oczywiście do tego wszystkiego, można by jeszcze dodać wysłanego w powietrze kopniaka konia z pierwszej sekcji zdenerwowanego tym, że ktoś mu się ładuje w ogon. Chyba nie muszę wspominać co się dzieje z sekcjami numer trzy, cztery i pięć? Oczywiście możemy tu też przytoczyć sytuację a contrario, gdzie pierwsza sekcja ruszyła jak na wyścigach kłusaków, a ostatnia już pędzi galopem jak na Wielkiej Pardubickiej lub w wąwozie Somosierry. Oczywiście ten problem da się zniwelować dając do pierwszej trójki jeźdźców kumatych, którzy będą narzucać odpowiednie tempo całemu oddziałowi, ale czy o to chodzi?

Zresztą ten problem najbardziej uwydatnia się w galopie. Kłus to fraszka, głupstwo przy tym, co dzieje się w sekwencjach galopu. Pamiętam jak dziś szkolenie FKO na Woli Gułowskiej we wrześniu 2012 roku, gdzie ćwiczenia z musztry konnej prowadził nam Robert Woronowicz, wtedy jeszcze porucznik. Gdy doszło do ruszenia galopem w szyku trójkowym, wszyscy oczywiście zagalopowali, przy czym czołowi kawalerzyści pozostawili koniom decyzję co do tempa. A konie, jak to konie, łeb w łeb, szybciej i szybciej. Po ogarnięciu tego motłochu była zrypka, może nie w jakichś bardzo dosadnych żołnierskich słowach, bo na treningi musztry zawsze przychodziły babunie ze wsi (co swoją drogą było bardzo rozczulające i chwytające za serce), ale jednak, a jej motywem przewodnim było, że: jazda galopem w szyku nie znaczy, że ma się puścić konia takim tempem, jakim będzie chciał iść, nie chodzi o to, żeby koń szedł maksymalnie szybkim galopem, bo a nóż – widelec pozostałe mają podobny V-max, więc będą szły równo obok siebie, chodzi o to, by było to pod kontrolą.

Najwierniejsi widzowie... Wola Gułowska 2012
Mnie osobiście raz tylko zdarzyło się usłyszeć, że galop był za wolny – w trakcie pokazu musztry na Zakrzowskim Pikniku Kawaleryjskim i to nie od prowadzącego rotmistrza Woronowicza, tylko od współwykonawców pokazu – poprosili, bym następnym razem galopował szybciej bo… ich konie nie potrafią tak powoli. Zresztą ten pokaz był bardzo udany, o czym może świadczyć chociażby, pod jakim wrażeniem byli widzowie znający się na rzeczy, którzy co jakiś czas wspominają przy spotkaniach o tym wydarzeniu – Prezes i trener LKJ Lewada, legenda polskiego ujeżdżenia Andrzej Sałacki, szef marketingu tegoż klubu Daniel Karpiński, czy sędziowie Marek Ruda i Łukasz Dziarmaga.

            Przy okazji pokaz ten obalił mit, jakoby musztra konna była trudna, gdyż wymagane jest zgranie ze sobą koni. W trakcie tego pokazu konie były z różnych stajni, w niektórych trójkach znalazły się konie kompletnie się nie znające, a mimo to nie było żadnych zgrzytów. Oczywiście powodów tu jest kilka – konie te w sporej mierze były przyzwyczajone do takich rzeczy, nie było wśród nich koni „trudnych” czy nieprzyjaznych wobec innych. Jednakże nie to było przyczyną, dla której pokaz wykonany przez osoby nie jeżdżące ze sobą na co dzień pod dowództwem oficera nie znającego dokładnie podkomendnych się udał. Kluczem do sukcesu były indywidualne umiejętności jeździeckie.

Ostatnią uwagą, jaką mam, uwydatniającą braki jeźdźców jest niekorzystanie z zapowiedzi w musztrze konnej. Śmiałem się pod nosem jak na Woli Gułowskiej prowadzący wychodził z siebie, opitalając ułanów, że po zapowiedzi jeździec ma zrobić półparadę i przygotować konia na to, co za chwilę nastąpi. Jednakże dla części kawalerzystów owa półparada była słowem tak obcym, jakby wyrwanym z języka ludu „Hula-Gula”, że zdecydowanie bardziej na zapowiedź woleli spiąć się myśląc o tym, co zaraz nastąpi, by na hasło zdecydowanie szarpnąć konia w lewo lub prawo, ewentualnie kopnąć by przejść do wyższego chodu…
Oj, oj, nie ma równania, znów będzie zrypka...
         Dlatego nie lubię musztry konnej. Dla mnie skupianie się w zdecydowanym stopniu na niej jest mitrężeniem czasu dopóki oddział nie dojdzie do pewnego poziomu indywidualnego wyszkolenia jeździeckiego. Jak można wymagać okrągłego koła w szyku, jeśli jeźdźcy nie potrafią dobrze go wyjechać pojedynczo podczas jazdy na maneżu? Niestety, ale nierzadko zdarza się, że stosunek ćwiczeń z musztry do jazd maneżowych wynosi 3:1, jak nie więcej. W takim przypadku zdecydowanie nie będzie widać efektów, a na pewno ich osiągnięcie będzie dużo wolniejsze niż przy stosunku odwrotnym. Zrozumienie mechanizmów jazdy konnej w trakcie ćwiczeń indywidualnych ułatwi musztrę konną, podniesienie indywidualnych umiejętności jest wzmocnieniem każdego punktu oddziału, mającym wpływ na jego wartość. Na stronie Centrum Wyszkolenia Kawalerii Ochotniczej przez lata widniał wpis rtm. Woronowicza, który głosił, że podstawowymi kryteriami stawianymi przed współczesnymi kawalerzystami jest:
Primo – opanowanie ujeżdżenia w stopniu dobrym 
Secundo – opanowanie zasad musztry konnej.
Oczywiście można się spierać jaki poziom ujeżdżenia jest „dobrym poziomem”, jednakże biorąc pod uwagę, że jeździec uczy się przez całe życie możemy uznać, że takowy nigdy nie jest osiągany. Chcę jedynie zwrócić uwagę na kolejność tych wymagań. Wszystko to po to by, oddział był faktycznie oddziałem kawalerii, a nie „grupą indywidualistów ubranych w mundury”. Oczywiście zgadzam się z tym, jednakże bez owej indywidualności w umiejętnościach, byłby to oddział kawalerii nieumiejący jeździć konno… czyli co?



Howgh!

piątek, 13 lutego 2015

Dosiad "histeryczny" cz.2



 Aby przejść do dalszej części rozważań nad historycznością dosiadu pozwolę sobie najpierw na krótkie podsumowanie dotychczasowych informacji. W zasadzie do XX wieku konie były jeżdżone wyłącznie szkołą maneżową. Istniało jej wiele odmian, gdzie różnice przeważnie dotyczyły skupienia się na innym konkretnym zagadnieniu z tak zwanej Wyższej Szkoły. Jednakowoż wszystkie opierały się na podstawowej zasadzie, że motorem napędowym konia jest zad, na nim powinien opierać się główny ciężar, a przód powinien być lekki. Dzięki temu konie nabywały niesłychanej zwrotności, która umożliwiała trzymając w jednej ręce broń, a w drugiej wodze wykonywać ciasne zakręty, a nawet piruety. To wszystko było bardzo ważne w walce konnej, gdy poza pierwszym, głównym uderzeniem w zasadzie nie ma mowy o większym współdziałaniu kawalerzystów, gdy wrogie oddziały jazdy ścierają się ze sobą. Po pierwszym uderzeniu następuję przeważnie rozproszenie się jeźdźców i walka indywidualna, a wtedy do głosu dochodzą umiejętności jeździeckie i walki poszczególnych żołnierzy.
Wraz z rosnącą siłą ognia zaszła potrzeba zmiany metod działania kawalerii. Szarże czy walne bitwy miały być już rzadkością, trzeba było zmienić doktrynę użycia konnicy z oddziałów przełamujących na oddziały bardziej zaczepne, przy wykorzystaniu jej ruchliwości. Rozumiał to dobrze kapitan armii włoskiej Federico Caprilli. Będąc instruktorem w wojskowej oficerskiej szkole kawalerii w Pinerolo zaczął on poważnie zastanawiać się nad teorią i praktyką jazdy konnej. Po latach prób stworzył on swój własny system jazdy zwany naturalnym, choć trzeba podkreślić, że nie opublikował nigdy żadnego większego dzieła opisującego jego zasady za wyjątkiem napisanego w 1901 roku artykułu do czasopisma „Rivieta di Cavaleria” pod tytułem „Principia di equitazione di campagna del tenente Federico Caprilli”. Jest to warte podkreślenia, gdyż brak jasno określonych myśli przewodnich dawał dość szerokie możliwości interpretacji jego szkoły. Styl naturalny nie rewolucjonizował całego jeździectwa, dawał natomiast życie nowej dyscyplinie – skokom przez przeszkody, do tej pory bowiem skoki były kompletnie ignorowane. Jeźdźcy w skoku przeważnie albo siedzieli w pełnym siadzie, albo odchylali się w tył. Włoch zauważył jednak, że koń w trakcie skoku pomaga sobie pracą głowy, szyi i grzbietu uznał więc, że aby jeździec mu pomógł musi odciążyć jego grzbiet i dać swobodę w ruchu szyi i głowy, czyli podnieść swój środek ciężkości oraz odpuścić wodze. By tego dokonać należało skrócić strzemiona. W zasadzie na tym zamyka się rewolucja Caprilliego. Wymagane przez niego postawienie konia na pomoce jest przecież również bazą wyjściową dla klasycznej szkoły maneżowej.

Tak więc podręcznikową „klasyczną” sylwetkę jeździecką widzimy w każdej dyscyplinie sportów hippicznych.  Jest to tak zwana linia „ucho-bark-biodro-pięta”. Dla udowodnienia, że jest to rzecz niezmienna w dosiadzie w trakcie jazdy „na płaskim” pozwolę sobie zestawić ze sobą kilka zdjęć jeźdźców zdecydowanie historycznych jak i współczesnych.
H. Pollay i Kronos
F. Gerhard na Absinth












Na pierwszy ogień biorę dwóch (złotego i srebrnego) medalistów w dyscyplinie ujeżdżenia na IO w Berlinie – H. Pollay’a na koniu Kronos i F. Gerharda na Absinth. Reprezentują oni klasyczny dosiad ujeżdżeniowy, widać również zachowaną linię. Dla porównania zdjęcie współczesnego jeźdźca, również Niemca, Matthiasa Alexandra Ratha na Moorland’s Totillas – prócz zaokrąglonych pleców będących zapewne manierą jeźdźca całość nie odbiega od standardów klasycznych.

M.A. Rath i Moorland's Totillas
Jeźdźcy Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu
Współczesny jeździec ze szkoły wiedeńskiej
Następnie dwa zdjęcia jeźdźców z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu. Na pierwszym grupa jeźdźców ze zdjęcia ze zbiorów NAC. Niestety zdjęcie nie przedstawia widoku z profilu, jednakże proszę sobie przypomnieć zamieszczony w poprzedniej części portret Napoleona, oraz zwrócić uwagę na powtarzalność cech sylwetek poszczególnych jeźdźców. Obok zamieszczam zdjęcie współczesnego jeźdźca z Wiednia dla porównania, jak widać – jest to „kalka”. Przy okazji zwracam uwagę na zapomniany już dziś sposób trzymania wodzy. Dzisiejszych czasach w przypadku trzymania dwóch par wodzy używa się systemu 2:2, czyli do każdej ręki bierze się wodzę munsztukową (względnie pelhamową) i wędzidłową, tutaj natomiast widać trzymanie 3:1 w słowniku jeździeckim Baranowskiego określane jako wojskowe.
rtm. Adam Królikiewicz i Picador
Henryk Leliewa-Roycewicz na Arlekinie II
Wracając jednak do kwestii dosiadu, tę samą linię niemal jak od linijki możemy poprowadzić na zdjęciu rtm. Adama Królikiewicza na Pikadorze, pomimo, że prezentuje on dosiad skokowy, natomiast „lekkie odchylenie” od tego standardu zauważymy na zdjęciu Henryka Leliwy-Roycewicza na Arlekinie III podczas próby ujeżdżeniowej zawodów WKKW w trakcie IO w 1936 roku. Nogi polskiego jeźdźca są nieznacznie wysunięte ku przodowi. Dla porównania wybrałem zdjęcie czołowego aktualnego polskiego jeźdźca skokowego Jarosława Skrzyczyńskiego. Widać, że sylwetka naszego skokowca jest niemal identyczna – różnicą jest to, że aktualnie odeszło się od tak głębokiego trzymania nóg w strzemionach.
Jarosław Skrzyczyński
mjr. von Oesterley
Czas na porównanie zdjęć w skoku. Na początek major von Oesterley na Pepicie w trakcie zawodów w Magdeburgu w 1914 roku. Jeździec siedzi w siodle i nie oddaje wodzy, przez co koń nie ma możliwości pracy grzbietem i głową. Drugie zdjęcie przedstawia jednego z czołowych polskich jeźdźców międzywojennych Bronisława Skulicza, autora książki „Ujeżdżenie i skoki” którą zresztą serdecznie polecam. Jeździec prezentuje nowy styl skoków, podąża za ruchem konia, nie siedzi w siodle, ręka rozluźniona daje się pociągnąć koniowi na tyle by ten miał swobodę w pracy szyją i głową bez utraty kontaktu z pyskiem – wodza pozostaje napięta. Ostatnie zdjęcie przedstawia multimedalistę olimpijskiego w WKKW, reprezentanta Niemiec Michaela Junga. Jak widać, przez ostatnie dziesięciolecia technika skakania jeźdźców się nie zmieniła.
Michael Jung
Warto nadmienić o jeszcze jednym dosiadzie, nam dzisiaj zupełnie nie kojarzącym się z klasyką – dosiadzie westowym. Jest to nic innego jak dosiad klasyczny ubrany w kowbojską otoczkę (znów nakłaniam do porównania z innym zdjęciem z poprzedniej części – Rulonem Polskim). Niektórzy historycy doszukują się w jeździe westernowej prostej kontynuacji techniki jazdy polskiej husarii. W tym stylu jazdy również podstawą jest użycie zadu jako motoru napędowego i przeniesienie nań środka ciężkości, jednakże z racji niewykonywania chodów w wysokim zebraniu nie ma tu ganaszowania – szyja i łeb konia pozostają w swobodnym ustawieniu, pomimo maksymalnej kumulacji energii w zadzie, którą przekłada się tu wyłącznie na zwrotność, a nie jak w klasycznym ujeżdżeniu również na ekspresję (wyniosłość).
Dosiad w stylu western
Reasumując, jak widać na przestrzeni wieków dosiad jako taki zmieniał się w sposób nieznaczny. Nie można więc moim zdaniem mówić o dosiadzie historycznym i nowoczesnym rozumianym w sposób inny niż jako synonimy słów ujeżdżeniowy i skokowy, choć i tak dosiad skokowy pozostaje w sporej części wierny złotym zasadom ujeżdżenia (wspomniana linia ucho-bark-biodro-pięta). Ideałem jest bowiem, by jeździec, jadąc nawet na siodle skokowym, lecz w pełnym siadzie miał dalej ciało w owej linii. Oczywiście bezpośrednio przed skokiem noga powinna zostać zaparta w strzemieniu, by łydka nie uciekała w tył i nie zaburzała równowagi jeźdźca, ale to już zupełnie inna historia…

piątek, 6 lutego 2015

Przedwojenny konkurs ujeżdżeniowy



Przeglądając jakiś czas temu wielką skarbnicę wiedzy, jaką jest Cyfrowa Biblioteka Wojskowa „Zbrojownia” natknąłem się na nieduży, zaledwie kilkunastostronicowy dokument „Instrukcja przeprowadzania konkursu ujeżdżenia dojezdków przydzielonych oficerom, podoficerom zawodowym i nadterminowym”. Żywo mnie ta lektura zaciekawiła, albowiem można z niej wyczytać, jakie wymogi były stawiane koniom w przeddzień włączenia ich z plutonu szkolnego w szeregi oddziałów liniowych. Oczywiście nieocenioną pomocą, głównie w interpretacji nazewnictwa niektórych ruchów jest „Regulamin ujeżdżania koni” z 1928 roku. Pozwolę sobie na analizę porównawczą tego programu ujeżdżeniowego z aktualnym programem finałowym Mistrzostw Polski Młodych Koni (MPMK) 5-cio letnich.


Pierwszą rzucającą się w oczy różnicą jest stosowane w konkursie kiełzno. W dzisiejszych zawodach zabronione jest używanie kiełzna munsztukowego dla koni poniżej 6 roku życia startujących w konkursach poniżej klasy C, natomiast w konkursie przedwojennym użycie takowego jest wymagane. Z jednej strony jest to całkowicie zrozumiałe – konie wierzchowe w kawalerii chodziły praktycznie wyłącznie na munsztukach więc naturalnym jest, że sprawdzian przygotowawczy do służby muszą odbyć na kiełźnie, które będzie używane na co dzień. Z drugiej strony użycie zdecydowanie ostrzejszego kiełzna jest dużym ułatwieniem –  widziałem wielu dzisiejszych kawalerzystów, którzy na podwójnym kiełźnie radzili sobie z końmi bez najmniejszych problemów, a gdy zostawało samo wędzidło nie potrafili zapanować nad tymi samymi końmi, które, zrobiwszy „lamę”, pokonywały czworobok podziwiając chmurki na niebie lub po prostu wywoziły delikwentów w siną dal. Od razu chcę zaznaczyć, że nie jestem ani kategorycznym przeciwnikiem, ani miłośnikiem munsztuków i pelhamów. Zdarzają się konie bardzo trudne i twarde w pysku, do których „nie dociera” subtelniejsze kiełzno, tak samo jak i konie bardzo wrażliwe, którym munsztuki, a już tym bardziej inne patenty są zupełnie niepotrzebne. Nie znaczy to od razu, że nie można tych koni na mocniejszym kiełźnie jeździć – pamiętajmy, że kiełzno działa z taką siłą, z jaką używa go jeździec; można więc zaszarpać konia na grubym oliwkowym wędzidle, a można też jeździć konia o delikatnym pysku na munsztuku z dziesięciocentymetrową czanką nie robiąc mu krzywdy. Wszystko to zależy jedynie od umiejętności jeźdźca.

Konkurs przedwojenny, tak jak i obecnie, przeprowadzany był na dużym czworoboku (20 x 60 m). Różnicą było ustawienie liter "narożnikowych" (M,H,F,K) w odległości 8 metrów od krókiej ściany czworoboku, a nie 6 jak ma to miejsce na dzisiejszych czworobokach - znaczy to, że przed wojną było łatwiej - jeźdźcy mieli więcej czasu na przygotowanie się do elementu wykonywanego w tych literach, jeśli następował on po wyjechaniu z krótkiej ściany. Ciekawostką jest oznaczenie białymi plamami wapna środkowych liter czworoboku (D,X,G) – dzisiaj jeźdźcy muszą sami lokalizować te miejsca odnosząc się do liter ustawionych po bokach. Chociaż jest to utrudnienie wymagające lepszej orientacji przestrzennej i koordynacji, z chęcią zobaczyłbym konie dzisiejszych „pingwinów” bojące się strasznych, pożerających z kopytami białych plam na ziemi. Prawdopodobnie zresztą obecnie, przy najczęściej spotykanych podłożach z piasku kwarcowego, te plamy raczej byłyby czarne.

Kolejnym elementem, myślę, że ważnym przede wszystkim ze względu na toczącą się głównie na forum International Light Cavalry Association dyskusję, czy próbę ujeżdżenia przeprowadzać z wodzami w jednej ręce czy oburącz jest konieczność jechania tego programu trzymając wodze przepisowo, czyli „w obie [dłonie]”. Oczywiście zwolennicy pierwszego rozwiązania jako główny argument podają, że chodzi o pokazanie sterowności konia we wszystkich chodach jednorącz, co jest sztuką trudniejszą, drudzy natomiast, że prowadzenia konia w jednej ręce używa się przede wszystkim w trakcie władania bronią.Warto jednak nadmienić, że według "Regulaminu kawalerji cz.1, Nauka jazdy konnej" z 1935 roku trzymanie wodzy "w obie" przy kiełźnie munsztukowym znaczyło trzymanie w nieużywanym już dziś (a przynajmniej nie powszechnie) systemem 3:1, choć regulamin z 1938 nakazuje już trzymanie "współczesne" - 2:2.

Na marginesie – pojawia się pytanie dotyczące budowy torów do prób broni białej: czy stawiać tory po prostej, gdzie konie mogą rozwinąć większe prędkości, ale faktycznie nie da się ocenić zwrotności i podporządkowania konia prowadzonego jednorącz, czy ustawiać tory kręte, gdzie umiejętność prowadzenia konia w jednej ręce ma większe znaczenie, choć jest to kosztem prędkości, a również widowiskowości próby.

Wracam jednak do próby ujeżdżeniowej. Poziom trudności w konkursie MPMK 5-cio letnich jest na poziomie klasy N, poziom programu z instrukcji jest bardzo zbliżony.

Prezentowane są w nim następujące chody i ruchy (definicje danych ruchów i przełożenie nazewnictwa na współczesne oparłem – jak wspomniałem – na „Instrukcji ujeżdżania koni” oraz „Regulaminie kawalerii cz.I”) :

*Stęp:

- marszowy – dziś: stęp pośredni – naturalny stęp konia, koń kroczy energicznie i spokojnie;

- skrócony – dziś: zebrany – z zaznaczonym uniesieniem głowy i szyi, koń posuwa się wyraźnie naprzód. Zaokrąglona szyja i widoczne podstawienie zadu, wyraźna praca stawów skokowych;

- zwrot na przodzie – ruch dzisiaj nie wykonywany w ujeżdżeniu, polega na okręceniu się konia o 180 stopni, gdzie oś obrotu (wg. „Regulaminu kawalerii”) znajdować się powinna pomiędzy przednimi nogami konia. Element ten wykonuje się tylko ze stój, nigdy z marszu. Jego wadą jest przenoszenie przez konia środka ciężkości na przód sprzeczne z podstawowym dążeniem ujeżdżenia do jego jak największego odciążenia;

- zwrot zwykły – wbrew pozorom nie jest to zwrot na zadzie. Polega on na równoczesnym przesunięciu konia do przodu i w bok i „zarzuceniu” zadu na zewnątrz (rys. 19). Przy komendzie „W prawo (lewo) w tył zwrot” wykonywało się zwrot dwukrotnie (rys.20). 

*Kłus:

- kłus (bez dodatkowego określenia) – idąc za definicją z „Regulaminu kawalerii roz. A – Wyszkolenie jeźdźca” – dzisiejszy kłus roboczy;

- kłus dodany – 225m/min – dziś: kłus pośredni;

- Wolty o promieniu 4 ½ kroków, czyli o średnicy wynoszącej około 10 m.

*Galop

- skrócony – dziś: zebrany – co o galopie skróconym vel zebranym mówi "Regulamin Kawalerii cz. I": "Przepisowa szybkość galopu skróconego wynosi 1 km w 4 minuty 26 sekund (225 metrów na minutę)"

- dodanie w galopie – 300 m/min – co ciekawe „Instrukcja…” mówi o unikaniu galopu w tempie mniejszym niż 300 metrów na minutę, przez co nakazanie dodania do tego tempa wydaje się jeszcze bardziej potwierdzać domniemanie, że galop skrócony oznacza w tym przypadku galop zebrany, a jeszcze bardziej potwierdza to cytat z „regulaminu wyszkolenia…”: „Przepisowa szybkość galopu wynosi l km w 3 minuty 20 sekund (300 m na minutę).” Tak więc w tym programie przejścia w galopie są z galopu zebranego do roboczego (!);

- przejścia galop-stęp;

- zwykła zmiana nogi przez stój, polegająca na zatrzymaniu konia i zagalopowaniu na drugą nogę. Dziś zwykłą zmianą nogi nazywa się zmianę przez stęp (galop z jednej nogi, przejście do stępa, 1-3 kroki stępem, zagalopowanie na drugą nogę);

- wolty o promieniu 4 ½ kroków (10 m) – nieobecne w programie MPMK 5-letnich, ale spotykane w programach na poziomie klasy N (N-6, N-8, N-9);

- wjazd galopem na linię środkową, zatrzymanie.

Za wyjątkiem archaicznych z perspektywy dzisiejszego szkolenia koni zwrotów na przedzie oraz „dodań” z galopu zebranego do roboczego nie ma w tym programie nic odkrywczego – oczywiście pod względem pracy ujeżdżeniowej. Przez chwilę zastanawiało mnie nawet nie to, ile dzisiejszych koni przejechałoby taki program, ale ilu z tych kawalerzystów, którzy mówią, że „kręcenie kółek” i wyjeżdżanie narożników na czworoboku jest „fe” i nie ma nic wspólnego z kawalerią taki czworobok by ujechało, ale stwierdziłem, że takie rozmyślanie nie ma zbyt dużego sensu – wszak oni i tak się nie zhańbią wyjazdem, dosłownie „w szranki”. A może… nie zhańbią szranek swoją obecnością?

"Kręcenie kółek" - wolty i półwolty
Podsumowując – przedwojenny poziom wyszkolenia młodych koni był jak widać dość wysoki, przyrównując do dzisiejszych warunków i standardów (poziom klasy N), podczas gdy obecnie na zawodach kawaleryjskich wszelakich szczebli rzadko kiedy próba ujeżdżenia jest powyżej klasy L. Oczywiście jestem realistą, wiem, że nie można wymagać w grupie w której owszem koń jest (przynajmniej przeważnie – na szczęście!) ważnym elementem i coraz więcej uwagi jest poświęcane wyszkoleniu jeździeckiemu, żeby nagle wszyscy docenili wagę ujeżdżenia. Tym bardziej, że to szkolenie jeździeckie często-gęsto robione jest od dupy strony, bo od musztry konnej, a nie indywidualnych umiejętności – ale może jak niektórzy będą trykać głową w mur, to w końcu coś się w tej materii zmieni, choć szczerze mówiąc, nawet się tego nie spodziewam. Nie jest to też do końca wina środowiska kawaleryjskiego – spora część polskiego światka skokowego, w tym niestety również profesjonalnego traktuje ujeżdżenie po macoszemu, trudno więc oczekiwać, że mniej profesjonalni jeźdźcy będą się przykładać bardziej (wszak ryba psuje się od głowy).



No ale może za jakiś czas…



By nie przeciągać zapraszam do zapoznania się z programem tutaj:


Miłej lektury, wysnuwania wniosków i treningów na czworoboku!

niedziela, 1 lutego 2015

Dosiad "histeryczny" cz.1



Jeździec grecki

Co jakiś czas budzi się na nowo dysputa o dosiadzie historycznym. Rozmowy te przeważnie mają charakter czysto akademicki, aż do pewnej przesady – dyskutanci rzadko kiedy prezentują sami na koniu jakikolwiek dosiad, są więc do granic teoretykami. By zrozumieć, że zasadniczo nie istnieje dosiad historyczny, który możemy pojąć jako będący już historią, czyli dziś nieużywany, archaiczny trzeba od początku prześledzić historię jeździectwa. Przed wynalezieniem strzemion jeżdżono na oklep. Każdy kto miał w swym życiu przyjemność spróbowania tego sposobu jazdy przyzna, że początkowo jest to pewna trudność. Nie ma możliwość oparcia nóg, niektórzy instynktownie „łapią się” kolanami, co jest błędem. Cała sztuka zachowania równowagi na oklep – a również w siodle polega na maksymalnym rozluźnieniu ciała. Puszczenie nóg w dół, wzdłuż boków konia powoduje maksymalne obniżenie środka ciężkości a dzięki temu zwiększenie stabilności dosiadu. Plecy, barki powinny być wyprostowane, lecz nie powinno się usztywniać kręgosłupa w żadnej jego partii. Przez całe wieki, kiedy konie wykorzystywano przede wszystkim do przemieszczania się na znaczne odległości dążono do postawy człowieka-centaura – maksymalnie skoordynowanego i zrośniętego ze swym wierzchowcem.  Ten właśnie efekt przedstawia rysunek grecki – jeździec siedzi na koniu wyprostowany, z wzniesioną brodą, nogi są opuszczone luźno wzdłuż boków konia, dla maksymalnego obniżenia środka ciężkości dane są również palce w dół – dziś taką postawę stosuje się już tylko w woltyżerce.

Konnica spod Hastings
Wynalazkiem, który totalnie zrewolucjonizował jeździectwo, a przede wszystkim bojowe wykorzystanie konia było strzemię. Możliwość wykorzystania dodatkowego punktu podparcia, wykluczając przy tym podpieranie się ręką dawał nowe możliwości walki konnej. Nie znaczy to jednak, że kolana jeźdźców od razu znalazły się pod brodą. Taki dosiad, z wykorzystaniem strzemion reprezentowany jest na płótnie z  Bayeux przedstawiającym bitwę pod Hastings (1066)

Z czasem strzemiona skrócono tak, by były na wysokości umożliwiającej ich dosięgnięcie bez obniżania palców – wyobraźmy sobie bowiem sytuację, gdy w czasie walki brany jest zamach i ulatuje nam punkt poparcia, chociażby przez to, że w ferworze walki noga wysunęła się z przydługiego strzemienia. Taka nagła i niespodziewana utrata równowagi, jeśli nie zakończyła się upadkiem, to mogła z pewnością zakończyć się chwilowym rozproszeniem decydującym o życiu czy śmierci. Jednakże pozostano cały czas wiernym podstawowemu założeniu, że środek ciężkości jeźdźca powinien być jak najniżej. Choć sam dosiad nie ewoluował w stopniu znaczącym, zmieniał się sposób walki oddziałów konnych. Poczęto bowiem używać długiej broni drzewcowej, początkowo były to wszelkiego rodzaju dzidy i włócznie, które przerodziły się w rycerską kopię. Ten nowy rodzaj oręża spowodował kolejną zmianę, choć niewielką, to wykorzystywaną już po wsze czasy w walce przy użyciu broni drzewcowej – pochylenie tułowia. Nachylenie się jeźdźca przy ataku, znanym współczesnym kawalerzystom jako „pchnięcie bierne”, ma za zadanie niedopuszczenie do wysadzenia jeźdźca z siodła przez impet spowodowany trafieniem w cel.

Jeźdźcy polscy z Rulonu Polskiego
Od tego czasu dosiad używany przez konnicę pozostał praktycznie niezmieniony. Tak samo siedzą polscy husarze przedstawieni na Rulonie Polskim, zwanym Rolką Sztokholmską (I połowa XVII wieku), jak również ułani szarżujący w Poznaniu w trakcie powstania 1831 (obraz malarza mi nie znanego), czy Napoleon Bonaparte pędzla Josepha Chaborda. Na wszystkich obrazach jeźdźcy siedzą w pełnym siadzie, mają bardzo długie strzemiona. Za wyjątek można uznać Napoleona, którego noga jest cofnięta w stosunku do sylwetek pozostałych jeźdźców, jednakże jego dosiad i postawę można uznać za przedstawienie klasycznego dosiadu ujeżdżeniowego – cofnięcie nogi miało za zadanie precyzyjniejsze przekazywanie impulsów za pomocą łydki – tak samo dzisiaj siedzą wszyscy ujeżdżeniowcy, a już bez wątpienia wszyscy jeźdźcy Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu, która funkcjonuje 450 lat, co tylko potwierdza ciągłość klasycznego dosiadu. Różnice w sylwetce Napoleona i jeźdźców polskich są bardzo łatwe do wytłumaczenia. W Polsce XVI i XVII wieku nie było tradycji jazdy maneżowej, zasadniczo jeżdżono zawsze jednym dosiadem, z zapartymi w strzemionach nogami (dosiad kopijniczy), bądź w dosiadzie wschodnim (o którym szerzej za moment). Natomiast niewykluczone, a wręcz wielce prawdopodobne jest to, że polscy lansjerzy w warunkach pokojowych (w czasie przemarszów) siedzieli na koniach tak samo jak francuski cesarz.

Napoleon Bonaparte
Szarża ułanów pod Poznaniem w 1831
Teraz kilka słów o dosiadzie wschodnim. W Azji rozwój jeździectwa poszedł w innym kierunku. Spowodowane to było przede wszystkim końmi jakie tamtejsza ludność miała w posiadaniu. Niewielkie konie mongolskie, które jak to się dzisiaj określa „drobią” w kłusie, czyli stawiają kroki bardzo szybko były dla jeźdźców niewygodne. Spowodowało to, że tamtejsza ludność skróciła strzemiona do tego stopnia, że umożliwiało to im wstawanie z siodła i jazdę w pozycji wyprostowanej. Taki styl jazdy znany jest nam jako dosiad arabski. W dzisiejszej nauce jazdy konnej wykorzystuje się go do prawidłowego umiejscowienia łydki. Z racji tego, że nie jest to postawa zapewniająca zbyt duży komfort dla jeźdźca i konia ludy azjatyckie do dziś uważają kłus za najmniej przydatny chód koński. Ten styl jazdy był znany polskim jeźdźcom, którzy mieli styczność m.in. z tatarami.

Lisowczyk
I tak właśnie powstała jedna z wersji kolejnego odkrycia na polu jazdy konnej jakim była rzecz dziś tak dla jeźdźców oczywista jak anglezowanie. Według tej teorii jako pierwsi na pomysł wstawania co drugi takt w kłusie wpadli lisowczycy – żołnierze z legendarnego polskiego oddziału lekkiej jazdy utworzonego w 1614 roku przez Aleksandra Lisowskiego. Teorię tą może potwierdzać najbardziej znany obraz przedstawiający jeźdźca polskiego namalowany przez Rembrandta około 1655 roku (zamieszczony obraz to Kossakowska kopia). Jest to dowód o tyle ważny, że malarz żył w czasie, gdy oddziały, co prawda już nie samego Lisowskiego ale tworzone w myśl i na wzór jego istniały i brały udział w walkach na terenie Holandii, tak więc wyróżniający się zdecydowanie dosiad postaci z obrazu nie jest raczej fanaberią i wizją artystyczną Rembrandta lecz uwiecznieniem tego, co widział. Warto zwrócić też uwagę na siodło typu wschodniego, takie samo jakie do dzisiejszego dnia używają ludy Azji.

Jedyną rzeczą, która może zastanawiać, to dlaczego nowy dosiad i anglezowanie nie przyjęło się od razu tylko musiało (jeśli uznać, że pierwsi byli Polacy) zostać na nowo odkryte przez Anglików w XIX wieku? Może było wiedzą tajemną, sekretem, któremu oddziały lekkiej jazdy zawdzięczały swoją niesłychaną i zaskakującą mobilność – lisowczycy mogli pokonywać długie dystanse kłusem i stępem z uśrednioną lecz stałą prędkością, podczas gdy inni przeważnie stępowali odpoczywając po galopie lub galopowali na relatywnie niewielkich odcinkach męcząc konie.

Obojętnie, czy anglezowanie wymyślili Anglicy czy Polacy był to ostatni krok przed rewolucją Caprilliego, od której zacznę następną część artykułu poświęconego historii dosiadu.