Kalina

Kalina

piątek, 22 grudnia 2017

Czy Orzełek lubi dym?

Idąc za ciosem po artykule o rękawiczkach, po którym ku mojej wielkiej uciesze dotarło do mnie kilka ciepłych komentarzy ze środowiska kawaleryjskiego i rekonstrukcyjnego (za wszystkie bardzo dziękuję, gdyż to one najbardziej zachęcają do dalszej pracy), dziś wpis o zagadnieniu nieco innym.

Znów muszę sięgnąć pamięcią do swoich „ochotniczych” czasów, gdy niejednokrotnie byłem świadkiem sytuacji, gdy oficerowie KO upominali młodszych kolegów by nie palić papierosów w nakryciu głowy. Nawet rozmawiając pewnego razu z jednym z kolegów zapytał się mnie on tymi słowy: „Roch, ty jesteś ogarnięty w kwestiach regulaminowych – jak to było z tymi papierosami przed wojną?” Wtedy moja odpowiedź, choć dość lakoniczna ograniczyła się do zajęcia stanowiska, że nie było zwyczaju zdejmowania nakrycia głowy przy paleniu. Z resztą, nigdy żaden oficer KO na pytanie „ale dlaczego?” nie potrafił udzielić jednoznacznej, ani tym bardziej wyczerpującej odpowiedzi – tak więc  za chwilę może się okazać, że dam kawalerzystom-palaczom, a może i części rekonstruktorów broń do ręki. 

Gen. Sosnkowski pędzla W. Kossaka (1939)
W tle koniowodny w barwach 7pu.


Zanim jednak to nastąpi podam pomocną dłoń drugiej stronie. Mówiąc o zażywaniu wyrobów tytoniowych musimy pamiętać, że blisko sto lat temu ich wpływ na zdrowie i organizm był traktowany zdecydowanie mniej rygorystycznie. W miejscach publicznych i lokalach gastronomicznych palono papierosy dość swobodnie, a w latach 20-tych wśród wojskowych byłą wręcz pewna moda na „obnoszenie się” z papierosami. Wszak motyw kawalerzysty z papierosem – czy to w ustach, czy w trakcie zwijania go był bardzo popularny u Kossaków, mało tego, są nawet portrety oficerów – jak chociażby generała K. Sosnkowskiego – gdzie w jednej ręce trzyma papierosa, a w drugiej rękawiczki (w nawiązaniu do poprzedniego wpisu). Dlatego też twierdzę, że jedynym sposobem na ograniczenie nałogu tytoniowego wśród KO może być jedynie… propagowanie zdrowego trybu życia – w rozumieniu innym niż przedwojenne. A jeśli już muszą palić, to…

Orzełek lubi dym.

Po raz kolejny – tak jak miało to miejsce w przypadku rękawiczek, swoje badania oparłem o dwie rzeczy – vademecum „Oficer” z 1931 r. oraz analizę materiału fotograficznego. We wspomnianym podręczniku dość sporo miejsca poświęcono papierosom – w opisie przedmiotów, tak zwanych „drobiazgów” które powinny być uzupełnieniem sylwetki oficera czytamy:

„Papierosy nosi oficer w polu w papierośnicy skórzanej [być może w celu lepszego maskowania – skórzana papierośnica nie odbija tak światła jak metalowa, co jednak przy ostrogach, błyszczących oficerkach i metalowych obiciach łęków w siodle oficerskim wydaje się przesadzoną tezą – R.I.] – w garnizonie zaś w srebrnej. Papierosy dobrych gatunków można nosić również w oryginalnych pudełkach, w których są sprzedawane.” 

O ile w kwestii współczesnych kawalerzystów musieliby oni zadecydować, jakie papierosy są „dobrego gatunku” i które ewentualnie można pozostawić w oryginalnych pudełkach, tak dla rekonstruktorów nie ma zbyt dużego wyboru – trzeba się zaopatrzyć w papierośnicę, albo reprodukcję przedwojennych pudełek.
Co zaś tyczy się samego palenia, to stanowczo starano się ograniczać sytuacje w których oficerowi można było zapalić:
Thug life...
„PALENIE TYTONIU.
W trakcie trwania zajęć służbowych (wyjątek: praca w biurach itp.) oficer nie może palić.
W toku załatwiania spraw służbowych, nawet z młodszymi stopniem, nie należy palić.
W trakcie przerwy w zajęciach służbowych oraz w biurach w obecności przełożonego oficer nie pali, ani też nie zwraca się z prośbą o pozwolenie zapalenia.”
Oczywiście vademecum nie było sztywnym regulaminem, więc książka sobie, a proza życia codziennego sobie – co może udowodnić zdjęcie podesłane mi przez Pawła Janickiego, a które wgniotło mnie w fotel, a szczękę zbierałem z podłogi (trochę też ze śmiechu nad tym, jak bardzo malutcy jesteśmy jeśli chodzi o odtwarzanie przedwojennego wojska) – oto przed państwem oficer inspekcyjny jednego z dywizjonów artylerii konnej, bez wątpienia w trakcie zajęć służbowych, przy szabli i z opuszczoną na brodę podpinką, przemierza teren koszar… z papierosem w ręce… Thug life…

Z resztą, w naszej Baterii, wojsku motorowym, gdzie służba była ciężka i brudna – o czym świadczyć może chociażby dwukrotnie szybsze zużywanie się umundurowania i wyposażenia - z pewnym przekąsem i szyderczym uśmiechem patrzymy na coraz popularniejszy widok rekonstrukcyjnego starego wojska, które popada w dwie skrajności. Albo wygląda jak obraz z cytatu z „Pana Generała” z C.K. Dezerterów, który rubasznym głosem krytykuje „wraca oficer, prosto z burdelu…”, albo też obserwujemy wypieszczonych podchorążych, chorążych, i inne szarże które „na boczku” uprawiają lansik w uproszczeniu sprowadzony do zamkniętej pętli – „salucik, rękawiczka, fajeczka”.

Jak widać, w wojsku raczej starano się jeśli nie zwalczać, to przynajmniej ograniczać sposobność do palenia papierosów. Nigdzie jednak nie natknąłem się na kuriozalny zakaz, czy sugestię, że nie powinno się palić w nakryciu głowy, a tym bardziej w takim, na którym znajduje się orzełek. Czytając dalej „Oficera” natkniemy się na taki fragment:

„Na ulicy.
(…)
Ukłony wojskowe oddaje oficer zawsze prawą ręką, sprężyście i w sposób zgodny z przepisami, bez względu na to, do kogo są skierowane. [biorąc pod uwagę, że w wojsku polskim nie ma tradycji salutowania do gołej głowy należy uznać, że czapka na ulicy jest obowiązkowa, ale to chyba nie ulega wątpliwości]
(…)
W ręce oddającej ukłon nie można jednocześnie trzymać papierosa lub rękawiczki. Nie do pomyślenia jest papieros w ustach. W ogóle powinien oficer znaleźć tyle silnej woli, aby nie palić na ulicy.


Cytowany fragment dobitnie pokazuje, że na ulicy, choć myślę, że można to ogólnie podciągnąć po sytuację poza budynkami, papierosy palono bez zdejmowania nakrycia głowy. Czego dowodzi również przeanalizowany materiał fotograficzny.

Oficerowie 1psk
Podchorążacy
Dwa pierwsze zdjęcia dotyczą co prawda polowego nakrycia głowy – furażerki – w dodatku pozbawionej w obu przypadkach orzełka (którego dziś KO nosi na każdym możliwym nakryciu głowy). Pierwsze przedstawia przyszłych oficerów z podchorążówki na zdjęciu grupowym, drugie natomiast, już czytelnikom znane, grupę oficerów 1psk.  Oficer na drugim zdjęciu, o czym już wspominałem, jest w sytuacji bardzo niewzorcowej, stojąc w rozpiętym płaszczu, jakby to ktoś mógł powiedzieć, wręcz „rozebrany” przy kobiecie i jeszcze z papierosem w dłoni. Przypomina mi się moja krótka rozmowa z rtm. Kaw. Och. Piotrem Szakaczem na zeszłorocznych (2016 r.) Dniach Ułana w Poznaniu, kiedy to zapytał mnie, czy aby przypadkiem członkowie mojej grupy nie chodzili poprzedniego wieczoru w porozpinanych płaszczach. Odpowiedziałem, że faktycznie taka sytuacja miała miejsce, że narzuciliśmy sobie na plecy płaszcze, które z resztą krążyły z jednych ramion na drugie, gdyż noc była zimna, a zmarzluchów więcej niż okryć. Z resztą, na podkreślenie, że nie zrobiliśmy nic złego, bogatszy o te analizy uznam, że był to czas zupełnie prywatny, nie miało to miejsca w trakcie trwania oficjalnej części obchodów, ani zawodów, lecz po ich zakończeniu na dany dzień, a nawet przed rozpoczęciem na dobre, gdyż sytuacja dotyczyła wieczoru poprzedzającego pierwsze starty – tyle słowem dygresji.
Palarnia w 1 pułku szwoleżerów

Kolejne trzy zdjęcia dotyczą już umundurowania garnizonowego. Pierwsze przedstawia dwóch oficerów 1 pszwol, być może na ławeczce-palarni na terenie koszar. Rotmistrz z lewej strony pali papierosa w nakryciu głowy. Zdjęcie myślę, że jest jak najbardziej naturalne, swoją drogą pokazująca zwykłe koszarowe życie.

Drugie i trzecie zdjęcie dotyczą opisywanej przeze mnie w poprzednim artykule grupy zdjęć ulicznych. Na pierwszym widzimy oficera 68pp z Wrześni (nota bene zdjęcie z tej samej ulicy jest w poprzednim artykule) palącego papierosa. Rogatywka na głowie, papieros w lewej ręce, co by nie przekładać z ręki do ręki gdy zajdzie potrzeba oddania salutu. Ostatnie natomiast nie ukazuje co prawda oficera a starszego podoficera, jednakże myślę, że nie ma to dużego wpływu na obraz sytuacji. Sierżant piechoty uwieczniony na letnim spacerze z żoną (?).
Oficer 68pp z papierosem

Na otarcie łez wszystkim, którzy sprzeciwiają się „kurzeniu na orzełka” przesyłam jedyne zdjęcie na którym widziałem ową „scenę jak ze snu” – kapitan i porucznik artylerii konnej, co ciekawe gdzieś w lesie, może podczas przerwy od zajęć, z papierosami i rogatywkami w rękach. Ale czy jedno z drugim jest tu w jakikolwiek sposób połączone?

Podsumowaniem chyba może być jedynie stwierdzenie, że łatwiej i sensowniej byłoby zabronić „współczesnym kawalerzystom” palić w mundurze w ogóle, niż bez nakrycia głowy. Wystarczyłoby, aby oficerowie przeciwni nałogom tytoniowym zaczęli ukrócać tą praktykę wzorem gen. Stefana de Castenedolo-Kasprzyckiego, komendanta Szkoły Kawalerii w Grudziądzu, który podczas omawiania jakiegoś ćwiczenia na świeżym powietrzu zauważył młodego oficera palącego papierosa, który na zrobioną uwagę odrzekł naiwnie, iż sądził, że na świeżym powietrzu wolno palić. Otrzymał odpowiedź generała: „Tam gdzie ja jestem, nie ma świeżego powietrza.” 

środa, 20 grudnia 2017

Rękawiczki które zajmują ręce

Od jakiegoś czasu miałem ochotę poruszyć ten temat. Ostatecznie pchnęły mnie do tego liczne galerie z okazji obchodów świąt państwowych, imprez tanecznych, jak i ostatniej – bardzo smutnej okoliczności – pogrzebu śp. Pułkownika Zbigniewa Makowieckiego.

Pisząc ten post stąpam po dość cienkim lodzie, głównie z racji tego, że ciężko jest wszystkich, których on dotyczy wrzucić do jednego, rekonstrukcyjnego „worka” – bo kawaleria ochotnicza zaraz się obruszy, że oni nie są rekonstruktorami, albo to rekonstruktorzy mogą się nie zgodzić na to, żeby ruch KO uznawać za rekonstruktorów. Ze swojej obserwacji stwierdzam również, że poruszone tutaj kwestie dotyczą jednak bardziej kawalerzystów ochotników niźli rekonstruktorów, niemniej ci pierwsi zawsze podkreślają, że dużo czerpią z tradycji przedwojennej kawalerii, natomiast drugim nie zaszkodzi mała powtórka z rozrywki.

Skoro więc jesteśmy przy czerpaniu z tradycji bądź jej odtwarzaniu, to obowiązkową lekturą dla wszystkich rekonstruktorów odtwarzających postać oficera jest vademecum „Oficer” z 1931 r. autorstwa płk. dypl. Berlinga, mjr. dypl. Próchnickiego i kpt. dypl. Kramara. Jest również (bądź powinna być) przynajmniej zalecana dla oficerów, jak z resztą i dla wszystkich kawalerzystów ochotników, biorąc pod uwagę, że ich mundury organizacyjne zdecydowanie bardziej upodabniają ich do sylwetek oficerskich.
O co więc się rozchodzi?

Rękawiczki, które zajmują ręce.
Wzór rękawiczek oficerskich z Dziennika Rozkazów z 1935r. 

Ot, element umundurowania, w zasadzie obowiązkowy przy odtwarzaniu sylwetki oficera przedwojennego wojska, również obowiązkowy według regulaminów mundurowych element każdego kawalerzysty FKO – zarówno w polu jak i garnizonie, oraz przy mundurze wieczorowym. Rękawiczki są rzeczą całkiem przydatną, szczególnie przy jeździe konnej, niemniej w pewnych warunkach pogodowych dość kłopotliwą – chodzi oczywiście o okres letni. W dzisiejszych czasach dochodzi jeszcze jeden aspekt – skórzane rękawiczki  znacznie utrudniają obsługę telefonów dotykowych – z czym nie musieli się zmagać nasi dziadowie.
Na łamach „Oficera” o rękawiczkach przeczytamy (pisownia oryginalna):
„Oficer powinien mieć trzy pary rękawiczek:
  • Bronzowe skórzane,
  • Białe lub kremowe irchowe do prania,
  • Białe błyszczące, do ubrania wieczorowego,
Szwy należy kontrolować co dzień, a ewentualne rozprucia natychmiast naprawić. Białe rękawiczki irchowe wymagają prania po jednodniowem użyciu.”

Ten wykaz można określić mianem kanonu. Oczywiście i w tej kwestii, jak niemal we wszystkich przed wojną (a tym bardziej w kawalerii) były różne mody i zwyczaje – w latach dwudziestych często do munduru na co dzień noszono białe rękawiczki, innym razem w modzie były żółte (kremowe) rękawiczki z nubuku – każdy starał się wyróżniać. Ogólny wzór rękawiczek można znaleźć w dzienniku rozkazów z 1935 roku (zdj.). Jak widać znacząco się różnią od popularnych dzisiaj, głównie w KO brązowych rękawiczek oficerskich – przede wszystkim posiadaniem guzika lub nieregulaminowego zatrzasku /napy/ – co jednak biorąc pod uwagę, że rękawiczki były zakupowane prywatnie nie powinno dziwić – takowe można zobaczyć chociażby w scenie przysięgi wojskowej z filmu „Płomienne serca” z 1937 roku. W trakcie analizy materiału fotograficznego pod kątem niniejszego artykułu zauważyłem, że w latach wcześniejszych (1920-1935) bardzo często występowały rękawiczki podobne do dzisiejszych oficerskich (o luźniejszym nadgarstku) i zdjęcia te pokazują, dlaczego istotnym elementem rękawiczki winno być zapięcie – otóż luźna rękawiczka miała tendencję do wychodzenia spod mankietu kurtki mundurowej bądź nieestetycznego wywijania się, podczas gdy rękawica z zapięciem, ciasno przylegająca do nadgarstka nie miała takiej możliwości. Doskonale ten problem widać na pierwszym zdjęciu zamieszczonym w moim poprzednim artykule o rynsztunku konia sportowego.

W ten oto sposób przebrnęliśmy przez wstęp do głównego zagadnienia, którym jest noszenie rękawiczek. Wśród członków KO zauważyłem, że bardziej niż noszenie rękawiczek ważne jest dla nich ich posiadanie. Niejednokrotnie widuję zdjęcia – również moich serdecznych kolegów – konno z rękawiczkami… za pasem!

O ile kwestia dosiadania konia w rękawiczkach raczej nie ulega wątpliwości, co do dnia dzisiejszego ma swoje odzwierciedlenie w konkursach ujeżdżenia i próbie ujeżdżeniowej WKKW, tak „współczesnym kawalerzystom” problemu nastręczają wszelkie wystąpienia piesze. Pamiętam dobrze, gdy sam byłem w KO i starsi koledzy nawet pouczali mnie jak prawidłowo powinno się nosić rękawiczki za pasem – z prawej strony (bo z lewej jest szabla) i palcami od wewnątrz – żeby nie dyndały na wszelkie strony. Cóż, „gdy się wejdzie między wrony trzeba krakać jak i one” – mówi ludowe porzekadło. Lata minęły i z KO poszedłem w bardziej interesującym mnie kierunku historycznym, w związku z czym trzeba było w końcu zmierzyć się z owym mitem, czy też może wymyśloną praktyką wkładania za pas rękawiczek.

Znów, na sam początek sięgnąłem do wspomnianego vademecum, czy aby tam nie było określone co i jak. Oczywiście nie zawiodłem się, gdyż w podrozdziale „Miejsca i lokale publiczne” w „uwagach ogólnych” czytamy:

„Na ulicy zawsze obowiązują rękawiczki na rękach. Wyjątek stanowią upały, podczas których wolno rękawiczki zdjąć i nieść w ręce. Nie nosić rąk w kieszeniach. W ręce oddającej ukłon nie można równocześnie trzymać papierosa lub rękawiczki.”

W zasadzie ten wpis powinien wyczerpać temat. Z sugestii o niesalutowaniu ręką w której trzymamy rękawiczki (bądź papierosa) wynika, że najwygodniej było nieść je w lewej ręce. Ponownie odwołam się do analizowanych materiałów. Jak z nich wynika, nie można zaprzeczyć, że wkładanie rękawiczek za pas było praktyką stosowaną przed wojną, jednakże nie była tak umocowana i nie była tak częsta jak wśród „współczesnych kawalerzystów”. Przeważnie miała ona zastosowanie w sytuacjach mało oficjalnych, czy też charakteryzujących się małą „sztywnością mundurową” – wydarzenia sportowe, manewry, czas wolny – nigdy jednak w przypadku wystąpień oficjalnych.  Z resztą, przy analizie fotografii starałem się odrzucać te prezentujące wysokich rangą wojskowych, by nie paść ofiarą zarzutu „No ale wiesz, to Wieniawa” – nota bene zdjęć gen. Długoszowskiego w zakresie omawianym  przewinęło mi się przed oczami całkiem sporo.

"Jaki ojciec taki syn"
Tak więc zdjęć przedstawiających oficerów z rękawiczkami za pasem znalazłem zaledwie kilka, z czego jeszcze mniej było jakości nadającej się do artykułu (bez udowadniania, że ta ciemniejsza plamka na ciemnej niewyraźnej sylwetce to rękawiczki). Dwa z nich, przedstawiają oficerów na zawodach konnych – przy czym co do pierwszego nie mam wątpliwości, natomiast w kwestii drugiego trzeba zawierzyć opisowi.

Zdjęcie pierwsze – najchętniej zatytułowałbym żartobliwie „Jaki ojciec taki syn” – przedstawia kapitana artylerii konnej na zawodach jeździeckich w luźniej pogawędce. Kapitan za pas włożone ma jasne rękawiczki, a dodatkowo ręce włożone do kieszeni spodni, co również nie było w dobrym tonie. Obok niego stoi młody kadet – również z rękawiczkami za pasem. Jak widać całą scena ma charakter nieoficjalny, prawdopodobnie ów kapitan był uczestnikiem zawodów, co może sugerować brak szelki naramiennej.

Rtm. Berenson z towarzystwem
Zdjęcie drugie – według opisu zrobione na zawodach jeździeckich, przedstawia grupę oficerów 1 psk. Z rękawiczkami za pasem widoczny rtm. Oskar Berenson. O tym, że sytuacja ma charakter mało oficjalny może świadczyć fakt, że widoczny obok rotmistrza podporucznik stoi w rozpiętym płaszczu.

Zdjęcie trzecie przedstawia zupełnie inną sytuację. Młody podporucznik artylerii kupuje lody – scena całkowicie pozasłużbowa, możliwe, że włożył rękawiczki za pas na chwilę, gdyż zaraz miał zacząć rozpinać guzik kurtki w celu wyjęcia portmonetki, w czym trzymane w rękach rękawiczki by przeszkadzały.
Zimne lody dla ochłody!

Czwarte zdjęcie przedstawia scenę z manewrów – pułkownik w tle ma włożone za pas rękawiczki. Warto nadmienić, że generał widoczny na pierwszym planie ściągniętą rękawiczkę trzyma w ręku. Dodatkowo pragnę zwrócić uwagę na podpułkownika artylerii konnej prawej stronie, a dokładnie na jego rękawiczki, które rozpięte, bądź pozbawione guzików/nap do spięcia luźno wiszą przy nadgarstkach sprawiając wrażenie za dużych i nieestetycznie wychodząc z rękawów.

W opozycji do powyższych fotografii przedstawiam kilka, ukazujących podobne zdarzenia, choć nie tylko.

Polska ekipa w Nicei, 1936r.
Zdjęcie szóste – generał Długoszowski w towarzystwie oficerów na zawodach konnych. Zarówno generał jak i towarzyszący mu pułkownik trzyma rękawiczki w ręce. Scena jak najbardziej nieoficjalna, o czym świadczyć może umundurowanie generała – bluza drelichowa wzoru żołnierskiego, zapinana na cztery guziki, wkładana przez głowę.

Zdjęcie siódme – reprezentacja kraju na zawodach w Nicei 1936r. To zdjęcie co prawda zamieszczam tu trochę niechętnie, gdyż ma „znamiona” pozowania, jednakże jest kolejnym przykładem na powszechnie stosowaną praktykę.

Manewry
Zdjęcie ósme – scena z manewrów – oficerowie w zbiorowej fotografii – luźna atmosfera, czego dowodzą chociażby tak dziś, jak i wtedy gonione „łapy w kielni”. Podporucznik z lewej trzyma w ręce rękawiczki.
















Zdjęcie dziewiąte – rotmistrz prawdopodobnie 8 pu w trakcie zajęć terenowych w CWK.

Zdjęcia dziesiąte, jedenaste i dwunaste – wykonane są w tej samej specyficznej sytuacji – na ulicy. W tym momencie pragnę wyjaśnić jak powstawały tego typu zdjęcia. Nierzadko zdarzało się, że fotografowany zamawiał sobie takie zdjęcie sytuacyjne zamiast w atelier, wtedy wraz z fotografem wychodzono przed zakład i robiono zdjęcie na ulicy – zdarzają się kolekcje np. po podchorążych, gdzie co roku wraz ze zdobyciem kolejnych obszyć przyszły oficer fotografował się w trakcie spaceru przed zakładem. Inną sytuacją jaka mogła się zdarzyć, była znana bardziej tym, którzy pamiętają epokę polaroidów. Fotograf bowiem czekał na ulicy i gdy zauważył ciekawy „obiekt” do obfotografowania robił zdjęcie z zaskoczenia , po czym dawał wizytówkę z informacją gdzie i kiedy będzie można odebrać zdjęcie. Często na takich zdjęciach ludzie mają zaskoczone miny, bądź też w ogóle nie patrzą w kierunku obiektywu, co tym bardziej dowodzi, że zostali uwiecznieni w naturalnej sytuacji.  Zdjęcia te przedstawiają kolejno – kpt. Izajasza Chwalimira Pochwalowskiego z 68pp z żoną, prawdopodobnie na ulicach Wrześni, dwóch oficerów 68pp z Wrześni (kolejne zdjęcie z tego samego miejsca znajdzie się w kolejnym artykule) oraz ostatnie zdjęcie – porucznika artylerii. Wszystkie one mają cechę wspólną – sposób noszenia rękawiczek.
Kpt. Pochwalowski

Oficerowie 68pp na ulicy Wrześni

Porucznik artylerii na ulicy

Ostatnie zdjęcie jest wyjątkowe, a przy tym w małym nawiązaniu do niedawnego pogrzebu śp. Pana Pułkownika. Zdjęcie przedstawia moment wyniesienia z kościoła trumny z ciałem płk. Jana Głogowskiego, Szefa Wojskowego gabinetu Prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Widoczny na pierwszym planie major 1 pszwol trzyma w ręku zarówno czapkę jak i rękawiczki. W kontraście do tej sceny natknąłem się na zdjęcie z pogrzebu płk. Makowieckiego, gdzie jeden z kawalerzystów  już po wyjściu z kościoła dalej miał rękawiczki za pasem. Zastanawiam się tylko, po co je w ogóle tam wkładał…
Pogrzeb płk. Głogowskiego

O co więc cały ten ambaras? O fason! Fason, którym KO tak się szczyci. Pewne rzeczy mogą wynikać z niewiedzy, więc oto podaję ją kolegom „jak na tacy” – co oni z tym zrobią – to już nie moja broszka, nie jestem zbawicielem świata, natomiast pasją moją jest historia i jeżeli jakąś ciekawą analizą mogę się dla dobra większej grupy pochwalić, to to robię. Poza tym, rękawiczki latem mają pewną smutną przypadłość – farbują. I przyznam się bez bicia, że mi kiedyś rękawiczki włożone za pas zafarbowały mundur – koledzy, nie popełniajcie tego błędu!


W artykule specjalnie pominąłem kwestię białych rękawiczek do munduru wieczorowego, gdyż o ile jestem w stanie zrozumieć włożenie za pas „codziennych” rękawiczek, tak włożenie białych rękawiczek za pas salonowy uważam za olbrzymi nietakt. Szanowni panowie – to nie jest ozdoba, to nie kutasy przy szlacheckim pasie, tylko rękawiczki, które parafrazując parokrotnie cytowaną dziś książkę „ze względu na suknie pań w trakcie tańca należy mieć na rękach”.

środa, 11 października 2017

Rynsztunek konia sportowego

Przygotowując się do zawodów we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego rozgrywanych w dniach 7-8 października 2017 r. w Stadninie Koni Moszna  dopadły mnie przemyślenia na temat przedwojennego rzędu sportowego.
Reprezentanci Polski na Międzynarodowych Zawodach Hippicznych o "Puchar Narodów" w NY 1926 r.
Od lewej: rtm. A. Królikiewicz, mjr. M. Toczek, por. K. Szosland. Sygn. NAC 1-M-1064-1

O ile wojskowy rynsztunek konia ma przed rekonstruktorami coraz mniej tajemnic, tak sprzęt sportowy jest traktowany po macoszemu, jako element mało istotny. Z jednej strony trudno się dziwić takiemu podejściu – wszak w służbie nie używano siodeł sportowych, mało też z nich się do dziś zachowało w przeciwieństwie do rzędów wojskowych – zarówno żołnierskich jak i oficerskich.
Z rodzinnych jedynie przekazów znam dość lakoniczny opis siodła, które wyszło z zakładu legendarnego Lassoty. Według ojca, który miał możliwość jeździć na takowym w latach ’90 znacznie różniło się od siodeł dziś używanych. Przede wszystkim pozbawione było jakichkolwiek klinów, czy też klocków i poduszek pomagających utrzymać kolano i łydkę jeźdźca w prawidłowym miejscu, poza tym charakteryzowało się bardzo płaskim siedziskiem, zbliżonym do tego w siodłach wyścigowych.
Ppłk. K. Rómmel na Revcliff'ie w rzędzie sportowym.
Uwagę zwraca strzyżenie konia wg. tak zwanego
"wzoru zwykłego" (za W. Hofman).
Zdj. z kolekcji p. Ewy Pawlus

Z jednej strony rozwój jeździectwa jest nieunikniony, w tym również sprzętu, którego się używa. Dzisiejsze siodła starają się zapewnić jeszcze lepszy komfort dla obu zawodników, którzy razem współpracują, posiadamy masę niesamowitych możliwości badania dopasowania sprzętu, jak chociażby kamery termowizyjne, z drugiej zaś strony można pokusić się o stwierdzenie, że wszystkie klocki i kliny to nic innego jak ułatwienie, bez którego dobry jeździec powinien sobie poradzić.
Ale nie tylko na samym opisie sprzętu chciałbym się skupić, ale częściowo również na… modzie! Nie jest tajemnicą, że dziś jeździectwo jest sportem opanowanym przez modę, śmiem twierdzić, że w sposób zdecydowanie większy niż sporty lekkoatletyczne. Ale, ale, nie ma jeszcze największego dramatu, o czym przekonać się mogła Moja Luba wchodząc w Mikołajkach do sklepu z odzieżą żeglarską – wszelkie kompleksy względem marek jeździeckich na K., P., czy F. wyleczone!
Jak to jednak wyglądało przed wojną? Ze wspomnień wiemy o tym, że zmieniały się fasony daszków w czapkach, że modne w pewnym czasie były jasne, niemal kremowe bryczesy. W jakichś niemieckich wspomnieniach żony przedwojennego oficera padło stwierdzenie, że „Panowie potrafili godzinami rozmawiać o krojach mundurów i krawcach, prześcigając w tym nas, kobiety”. Według mojego rozeznania jeździectwo jednak nie było aż tak podatne na modę, a już na pewno nie tak jak dzisiaj. W tym porównaniu i poszukiwaniu jakiegoś „wzoru przedwojennego rzędu sportowego” pomógł mi bardzo ciekawy maszynopis kapitana artylerii Konstantego Bylczyńskiego o rzędzie sportowym, za którego udostępnienie dziękuję serdecznie w tym miejscu Pawłowi Janickiemu.
Kapitan Bylczyński w swoim artykule opisuje dość dokładnie elementy składowe rzędu sportowego. W założeniach powinien być on według autora jak najskromniejszy, pozbawiony wszelkich rzucających się w oczy ozdób.
Zawody Hippiczne w Londynie 1925 r.
Uwagę zwracają jednakowe podpierśniki i ogłowia.
Sygn. NAC 1-M-1072-1
Ogłowie może być regulowane systemem sprzączek, haczyków , spinek bądź zasuwek, niemniej powinno się unikać według Bylczyńskiego podwójnych klamer, dużych, rzucających się w oczy sprzączek. Również naczółki powinny być neutralne, najlepiej w tym samym kolorze co nachrapnik, pozbawione ozdób, o szerokości od 1,5-2,5 cm. I tu po raz pierwszy Pan Kapitan „rozjechał się z rzeczywistością” – w przewertowanych przeze mnie zdjęciach ze zbiorów NAC członkowie Kadry, jak i w zasadzie wszyscy polscy zawodnicy używają  ogłowi z naczółkami białymi, bądź też „ząbkowanymi” – biało-czarnymi (czerwonymi?). Oczywiście zdarzają się wyjątki od koloru naczółka, czy też budowy nachrapnika – pewnym „standardem” jest dość szeroki nachrapnik, przywołujący na myśl tak zwane „szwedzkie”, choć zapinane jak standardowy nachrapnik, a nie poprzez zacisk ale widać również cieńsze, zapinane przed wędzidłem „hanowery”, oraz brak nachrapnika w ogóle. Niewykluczone, że Departament Kawalerii tworząc Grupę Olimpijską starał się jak najbardziej ujednolicić wygląd reprezentantów, zapewniając im jednolite rzędy, które Ci w miarę konieczności dopasowywali do specyfiki swoich wierzchowców.
Kolejnym ciekawym spostrzeżeniem co do artykułu Bylczyńskiego, jest jego stwierdzenie, że „często spotyka się podpierśniki nabijane świecącymi klamrami i szerokiemi sprzączkami etc., białe, kolorowe itd. Jest to uważane w świecie sportowym za zły ton. Dobre to jest do konkursów konia wierzchowego tzw. „hunter-show”, jazdy maneżowej, do karuzeli, ale nigdy do sportu.” Jest to o tyle ciekawe, że w latach 20 i na początku 30, nasi reprezentanci startowali właśnie w białych podpierśnikach. Nie znam niestety daty powstania maszynopisu, ale śmiem twierdzić, że to stwierdzenie jest dowodem na zmianę mody w świecie jeździeckim.
Warszawa 1938 r. Gen. Zamorski gratuluje kpt. Nowakowi czwartego miejsca w Konkursie Armii Zagranicznych.
Dobrze widoczny potnik pod siodłem i podkładka z numerem startowym, oraz niemodny już w tym okresie
biały podpierśnik. Sygn. NAC 1-M-1060-29

Obok ubioru jeździeckiego, lakierowanych nachrapników i błyszczących diamencikami naczółków w dzisiejszych czasach niesamowicie ważną rolę w jeździeckiej modzie odgrywają czapraki. Dziś jest ich cała masa – kolorowe, z lamówkami, w kratkę, w romby i w co dusza zapragnie. Przed wojną sprawa miała się zupełnie inaczej. Czapraki nie pełniły bowiem funkcji ozdobnej, chociażby z tego powodu, że co do zasady używano ich w formie wyciętej, dopasowanej kształtem do siodła. Znam osoby, które na tą myśl dostają drgawek z obrzydzenia, a jednak – wycięte czapraki były wtedy w powszechnym użyciu, co ma potwierdzenie zarówno w maszynopisie Bylczyńskiego jak i zdjęciach i filmach z epoki. Co ciekawe, kapitan w swoim artykule nie określa ich mianem czapraków, a „filcowego potnika” – określenie „czaprak” jest dedykowane elementowi wyposażenia rzędu wyścigowego, do którego dopinane były specjalne ciężarki.  Widoczne na zdjęciach chociażby z Zawodów Międzynarodowych w Warszawie z lat ‘37-’39 białe czapraki z numerami są w zasadzie rodzajem podkładki pod potnik. Jednakowe, z cienkiego materiału i naszytym numerem startowym były najpewniej dostarczane przez organizatora zawodów. O tym, że to nie jest czaprak najłatwiej się przekonać oglądając zdjęcia z dekoracji, gdzie dokładnie widać, że czaprak ma formę wyciętą i jest prawie niewidoczny spod siodła, przy czym pełni również rolę grubej podkładki, natomiast bezpośrednio na grzbiecie konia leży cienka materiałowa, biała podkładka z numerem startowym. Naturalnie, nie była to jedyna opcja umieszczania numerów startowych. Równie często spotykało się małe numery, które mocowano na lewym, bądź obu ramionach zawodnika, tak aby z każdej ze stron można było odczytać numer, jak również stosowano kamizelki z numerami z przodu i z tyłu. Dzisiaj ten drugi sposób jest używany jeszcze we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego oraz rajdach długodystansowych.   
Reprezentanci Polski na zawodach w Warszawie 1938r.
Na pierwszym planie widoczny por. B. Skulicz na Dunkanie,
widać wystający spod siodła potnik, podkłądkę z numerem.
Dodatkowo widoczne jednakowe, ząbkowane naczółki polskiej ekipy.
Sygn. NAC 1-M-1060-18

Co ciekawe, tego typu czapraki vel potniki używane były w Polsce jeszcze przez wiele, wiele lat, jak z resztą i dziś posiadają swoich zwolenników. Niemniej, zwłaszcza młodszym czytelnikom należy uświadomić, że za tak zwanych „czasów słusznie minionych” (do 1989 r.) w całej Polsce było zaledwie kilka sklepów jeździeckich, w tym słynny sklep „Amigo” w Sopocie, a głównymi producentami sprzętu jeździeckiego była wytwórnia Jedności Łowieckiej oraz nieśmiertelne polskie zagłębie sprzętu jeździeckiego czyli zakłady w Pleszewie. Reprezentacja posiadała wtedy olbrzymie problemy w nabyciu sprzętu na światowym poziomie, o czym wspominają medaliści z ME WKKW '82 w Horsens:



Analiza materiału fotograficznego pozwala wysnuć tezę, że do przełomu lat 20 i 30 członkowie kadry używali białych podpierśników, oraz ogłowi z białymi naczółkami – te drugie pozostały w zasadzie niezmienionym fasonie do końca lat 30. W drugiej połowie międzywojnia białe podpierśniki zastąpiono brązowymi. Ciężko natomiast ustalić, czy reprezentanci posiadali jednakowe potniki. O ile na zdjęciach z lat 20 – jak choćby fotografii przedstawiających reprezentację na zawodach w Londynie z 1925 wszystkie konie osiodłanie są niemal jednakowo, natomiast już na zdjęciach z Rygi z drugiej połowy lat ‘30 można dostrzec różne kolory i kroje potników.  Ciężko natomiast powiedzieć coś więcej o siodłach używanych przez jeźdźców. W tej kwestii śmiem podejrzewać, że była to
jednak mniej lub bardziej sprawa indywidualnego doboru, pod określony grzbiet i tyłek.
Reprezentacja Polski w Rydze (1937r.) Na pierwszym planie
mjr. A. Królikiewicz. Sygn. NAC 1-M-1040-1
Z dodatkowych elementów wyposażenia jeździeckiego warto wspomnieć o ochraniaczach. W latach ’30 jak i jeszcze długo później nie znano oczywiście ochraniaczy plastikowych i zasadniczo jedynymi używanymi były skórzane ochraniacze, przeważnie zapinane na sprzączki, wyściełane w środku filcem. Dziś, skórzane ochraniacze również są dostępne i spotykane – w wielu kolorach, w wariacjach z dopinanym futrem owczym od środka (choć podstawą jest wyściełanie neoprenem), zapinane na sprzączki, kołki etc. W moim skromnym odczuciu takie ochraniacze są dalej najbardziej eleganckim i ponadczasowym rodzajem, choć trzeba ich konserwacji poświęcić znacznie więcej uwagi. Używano również „kaloszy” przy czym tu również wybór był mocno okrojony – zasadniczo używano jedynie gumowych kaloszy, nierozpinanych, a wciąganych na nogę przez kopyto.
Por. A. Wojciechowski na Ali Beju II na czworoboku. Widoczny pas główny. W tle zauważalna linia środkowa czworoboku.
Sygn. NAC 1-S-399-12


Por. Stanisław Włoszowski na Bimbusie,
uwagę zwracają kaloszki na przednich kopytach
Sygn. NAC 1-M-1061-17
Z ciekawych spostrzeżeń nie dotyczących już konia a jeźdźca warto poruszyć temat pasów. Według dzisiejszego regulaminu FKO w trakcie zawodów dopuszczalny jest wyjazd bez pasa głównego. Przed wojną w zawodach skokowych faktycznie większości zawodnicy startowali bez pasów, co i z własnego doświadczenia uznaję za dość logiczne – szerokie pasy mogą powodować dyskomfort  w trakcie niejednokrotnie szybkich ruchów tułowia i napinaniu mięsni brzucha, poza tym istnieje ryzyko zahaczenia np. wodzy o klamrę pasa lub haczyk bądź knopik. Inaczej sytuacja się miała w konkursach ujeżdżenia – w tym momencie pewnie co bardziej obeznani czytelnicy pomyślą, że przytoczę zdjęcie rtm. Roycewicza z IO w Berlinie, ale nie – znalazłem drugie bardzo ciekawe zdjęcie – por. Alberta Wojciechowskiego na koniu Ali Bej II w trakcie konkursu ujeżdżenia rozgrywanego w ramach VIII Jeździeckich Mistrzostw Polski  w Bydgoszczy z 1938 roku (podpis NAC). Oficer na zdjęciu jedzie w pasie głównym jednak bez koalicyjki. W takim samym zestawieniu uwieczniony został na zdjęciu z XII Międzynarodowych Zawodów Hippicznych na hipodromie w Łazienkach por. Stanisław Wołoszowski na Bimbusie. Zdjęcie zostało wykonane najprawdopodobniej podczas rundy honorowej co sugeruje przypięta do naczółka rozeta. Z resztą na wielu zdjęciach z prezentacji ekip widać, że najprawdopodobniej kanonem było, że w konkursach skokowych startowano bez pasa, niemniej już w trakcie prezentacji ekip, bądź dekoracji zwycięzców wyjeżdżano z pasem głównym.


środa, 6 września 2017

Żadnego Komudy nie znam i znać nie chcę, a jego powieści mam w d...

Czy tak major Henryk Dobrzański ps. „Hubal” skomentowałby powieść Jacka Komudy? Tego się nie dowiemy. Ja natomiast powiem, że powieści tego autora znam, choć znać bym nie chciał, a przynajmniej niektóre fragmenty chciałbym zapomnieć…


Książka opowiadająca losy Majora i jego żołnierzy została wydana już jakiś czas temu. Przy okazji pojawiały się zapowiedzi nowego filmu, którego scenariusz miał być oparty o owo dzieło literackie. Sam Autor ma chyba tylu zwolenników co przeciwników. Znany jest ze swoich ostrych poglądów, jak choćby tego, że Henryka Sienkiewicza uznaje za „pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego” i gardzi jego Trylogią. Ja tam Sienkiewicza darzę dużą estymą, może nie wspominam go z takim rozrzewnieniem jak major Klaczyński, ale też i żyć mi przyszło w innym miejscu i czasach. Do dzieł pana Komudy mam podejście znacznie chłodniejsze – owszem, podobały mi się „Galeony Wojny”, zagrywałem się z kolegami w obie edycje „Dzikich Pól”, jednak prace, które są główną wizytówką pisarza nigdy mi do gustu nie przypadły. A to coś mi nie zagrało w opisie ekwilibrystyki jeździeckiej, a to opisy pojedynków trzeba było czytać z książką W. Zabłockiego, by zrozumieć wszystkie kierunki cięć.
Tym bardziej brwi mi się uniosły gdy okazało się, że imć Komuda porywa się na historię hubalową. Co trzeba zauważyć, historię już opowiedzianą i to w całkiem dobrym filmie, który przeszedł do klasyki polskiej kinematografii. Zresztą, czytając książkę nie raz, nie dwa widziałem sceny z filmu – pod tym względem autor nie miał łatwego zadania.
Major Hubal w towarzystwie żołnierzy Wydzielonego Oddziału Wojska Polskiego
źródło: www.majorhubal.pl
Nie chcę się rozwodzić nad tym, jak autor wykreował na kartach książki postaci występujące w rzeczywistości. Biorąc pod uwagę jego tendencje do nadmiernej brutalizacji i wulgaryzacji swoich książek (ja wiem, wojna chwalebna nie jest…) na pewno bardzo mu przypadła do gustu postać porywczego majora, który, z powodu swojego charakteru, był pod koniec lat trzydziestych outsiderem odstawionym na boczny tor. W samym majorze wykreowanym przez Komudę nie podobała mi się zdecydowanie scena umizgów do chłopskiej dziewoi, a już to, że na sam koniec nie przepuścił nawet ułanowi  Teresce skwitowałem głośnym pacnięciem się w czoło. Otoczka wkoło samego Oddziału Wydzielonego – skargi ojców, że im ułani „córki popsowali”, alkohol, papierosy…. No przecież to była „klawa wiara”. Nie jestem specem od Hubalczyków, nie wiem ile jest prawdy w tym co przedstawia powieść, dlatego w tym miejscu serdecznie polecam recenzję książki autorstwa czytelniczki mojego bloga, która od lat zajmuje się historią Henryka Dobrzańskiego i Wydzielonego Oddziału Wojska Polskiego – dla tych, którzy pod względem merytoryczno-historycznym poszukują dobrej lektury, a po przeczytaniu tego tekstu mają wątpliwości, ta recenzja będzie dobrym dopełnieniem poglądu na ogół sprawy. Teraz natomiast pozwolę sobie przejść do głównej części artykułu, czyli do błędów, nieścisłości i rzeczy które mnie najbardziej rażą, a które by można było podciągnąć pod mumiństwo w dzisiejszych czasach, a więc – ad rem:
Jak wspomniałem na początku, Autor wielokrotnie w moim odczuciu strzelał sobie w kolano opisami wyczynów jeździeckich bohaterów. Z jednej strony próbuje być niezwykle drobiazgowy, co z drugiej często odbija mu się potem czkawką.  Tak jest i tym razem. Pierwszym faux pas jest opis lekcji prowadzonej kapitanowi Kalenkiewiczowi, a dokładnie fragment, w którym major Dobrzański wiąże sznurek służący za lonżę do kiełzna Bohatyra, gdyż… lonżuje konia na munsztuku! O ile sam sposób zapięcia lonży jest jednym z wielu i to całkowicie poprawnym, o tyle przypina się ją tak do kółek wędzidłowych, a nie do „kółka od munsztuka” (str. 55). Ogłowie oficerskie było tak skonstruowane, jak z resztą każde używane w WP w 1939, że bez problemu można było jeździć konia na samym wędzidle, nie było więc powodu do torturowania wierzchowca lonżą przypiętą do munsztuka… Brrrr, aż się wzdrygam…  W trakcie tego samego fragmentu powieści opisującego lekcję jazdy autor pokazuje, że sam ma duże braki. I tak, na stronie 61 podchorąży Morawski każe jechać kapitanowi kłusem wysiadywanym, po czym… okazuje się, że kapitan wysiaduje na złą nogę! Dobrze, że nie kazał mu anglezować w stępie albo w galopie. Myślę, że w CWA w Toruniu  uczyli jednak lepiej jeździć konno niż cukać i rzucać wszelkie wymyślne obelgi, które autor wciska w usta bohaterom i które laika zapewne śmieszą, lecz dla osób zaznajomionych z tematem są odgrzewanym kotletem.
Ppor. Morawski ps. Bem, Gałki, zima 1940 r.
Pod tybinką stroczona szabla oficerska wz. 21/22
źródło: www.majorhubal.pl
Nie lepiej wypadają opisy elementów umundurowania i uzbrojenia żołnierzy. Między innymi pojawia się temblak przy pistolecie VIS – choć już w innym miejscu jest koszerną smyczą. Zastanawiające jest też to, że pomimo iż cały sprzęt 110 pułku to karabiny i radiostacje ćwiczebne, szkolne i inne, nie będące raczej funkiel nówką, to jednak żołnierze dostają z magazynów nowe szable wz.  34, a tylko „gdzieniegdzie chwiała się jeszcze stara dwudziestka jedynka, wydobyta z czeluści magazynów w Wołkowysku.” (str. 77). Sam major posiada własną prywatną ludwikówkę, co w moim odczuciu jest raczej wątpliwe. Oficerowie, a tym bardziej starsi posiadali często po kilka szabel – nagrodowych, upominkowych etc., nawet z jedną taką – prywatną szablą Henryka Dobrzańskiego Ryszard Filipski gra w scenie szarży w filmie „Hubal” i jest to szabla oficerska wz. 21/22. Szable wz. 34 w wersji oficerskiej były raczej rzadkością, tym bardziej, że nie był to zatwierdzony rozkazem wzór szabli oficerskiej. Niemniej, major według pisarza  był tak do niej przywiązany, że niosąc na grzbiecie siodło szablę miał dalej na żabce przy boku (sic!). Tymczasem na stronie 34 powieści jest opis siodłania Bohatyra przez majora, a w nim taki fragment: „Dopiął paski, założył napierśnik i dopiero zapiął popręg. Koń stał spokojnie, jakby nic się nie działo. Nie reagował, kiedy major troczył szablę z lewej strony rzędu.”.
Rtm. Dobrzański i Lump, 1926
źródło: www.majorhubal.pl
W kwestii umundurowania moimi ulubionymi kwiatkami są „pułkownikowskie wężyki” (tak jakby miały się czymkolwiek odróżniać od zwykłych oficerskich), oraz przywiezione przez łączniczki majorowi oficerki od szewca Niedzielskiego z Warszawy - domyślam się, że chodziło o Niedzińskiego…
Język, którym posługują się bohaterowie też momentami jest karykaturalny, jak choćby zwrócenie się przez Dobrzańskiego do porucznika „Panie oficerze ewidencyjny”, choć major nie znał rzeczywiście jego funkcji, a jedynie się jej domyślał. Raczej żaden oficer nie siliłby się na takie określenia do nieznajomego i powiedziałby po prostu „panie poruczniku”.
Przedstawione kwiatki, poza tym o butach od Niedzielskiego wychwyciłem zaledwie na 150-200 pierwszych stronach powieści, która łącznie ma ich ponad 700. Później, najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się już pisać każdej pierdoły. Ciężko jest mi ocenić tą książkę. Ma swoje dobre momenty, opisy niektórych scen są bardzo dynamiczne i wartkie, niemniej prostackie wręcz momentami odbrązawianie postaci Majora Hubala nie wyszło w moim odczuciu, przede wszystkim autorowi, na dobre.
Nie chcę przekreślać tekstu Pana Komudy całkowicie, lecz smutne jest, że historyk i osoba kreująca się w Polsce na pierwszorzędnego powieściopisarza historycznego robi w swoich dziełach takie babole.

Na zakończenie, jako świeżo upieczony charciarz ze smutkiem stwierdzam, że Pan Komuda opisując pobyt majora u Niemojewskich pominął fakt, że ich włości były przez okres II Wojny Światowej ostoją dla tej wspaniałej rasy psów – o czym mogą się Państwo dowiedzieć chociażby na stronie facebook’owej Fundacji Folwark Podzamcze, prowadzonej przez potomków Niemojewskich, oraz prezentacji-albumu o polowaniu z chartami w rodzinie Niemojewskich autorstwa Prezesa Fundacji, a prywatnie prawnuka Sergiusza Niemojewskiego i mojego serdecznego kolegi ze studiów, Tadeusza Jedliczki.

I chyba tutaj wreszcie doszedłem do tego, co mnie drażni w „Hubalu” Jacka Komudy – zamiast pokazać „smaczki” z historii Majora i Oddziału Wydzielonego, autor skupiał się nieraz na szczegółach, szczególikach – ot, chociażby przy opisie siodłania Bohatyra musiał podkreślić, że derka była złożona regulaminowo i położona na grzbiecie konia czterema rogami z lewej strony z tyłu. Ja się pytam – po co? Dla osoby niezaznajomionej z tematem jest to treść zupełnie zbędna, natomiast ci, którzy na kawalerii się znają doskonale wiedzą (mam nadzieję) jak wygląda prawidłowo osiodłany wierzchowiec. Już chętniej widziałbym opis-wspomnienie, jak to na zawodach major Dobrzański wygrywa papierośnicę, która to przewija się w kilku miejscach. W tej sytuacji otrzymaliśmy książkę, która z jednej strony wciąga, bo nie wątpię, że może się podobać sporej rzeszy odbiorców, z drugiej zaś drażni i irytuje. A szkoda, bo ja bym chętnie przeczytał albo dobrą fabułę właśnie w stylu sienkiewiczowskim bez wciskania na siłę nie zawsze poprawnych historycznie wiadomości albo wręcz przeciwnie, dosadny i momentami wręcz nużący opis żołnierskiego życia - tymczasem „Hubal” Jacka Komudy jest dokładnie czymś pomiędzy, jak mawiał klasyk: ni pies, ni wydra – coś na kształt świdra.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Przeprawy cz. III - pakowanie i układanie rzędów

Wojsko jest instytucją uporządkowaną. Nie ma tam miejsca na bałagan. Wszelkie regulaminy , czy to służby wewnętrznej, czy instrukcje walki jasno określają co i jak się robi. Komuś może przyjść na myśl prześmiewcza scena z serialu dokumentalnego TVP „Kawaleria Powietrzna” gdy jeden z kaprali krzyczy „Szczoteczka ma być zwrócona włosiem w kierunku okna”. Cóż, wojsko lubi porządek.

Nie inaczej jest przy pokonywaniu przeszkód wodnych. W artykułach na ten temat umyślnie pominąłem kwestie organizacji przeprawy, oznaczania miejsc zbiórek, podziału jednostki na grupy etc., jednakże jedna kwestia jest warta przytoczenia i co ważniejsze… obfotografowania! Instrukcja pionierska zawiera bowiem opis prawidłowego składowania oporządzenia jeźdźca i konia w przypadku gdy mundur, materiał bojowy i rząd miał zostać przewieziony przez rzekę łodzią, a żołnierz wraz z koniem miał ją pokonać wpław.

Przygotowanie umundurowania. Na ziemi rozciąga się wodze munsztukowe wraz z kiełznem, a na nie układa prostopadle kurtkę. No własnie, wodze wraz z kiełznem. Jako, że instrukcja jest z 1935 roku, nie przewiduje używania pelhamów. Kiełzno musiało pozostać przy koniu, celem powodowania nim w trakcie dojazdu do przeprawy i w trakcie wprowadzania go do wody, ergo - pelham musiał pozostać w pysku. W przypadku użycia kiełzna munsztukowego pozostawało więc samo wędzidło, a przy pelhamie, same wodze wędzidłowe, co miało efekt taki sam - nie było możliwości pociągnięcia za wodze pelhamowe (munsztukowe) w trakcie przeprawy i zaburzenia równowagi konia w wodzie, co w efekcie mogłoby doprowadzić do jego utopienia.


Kolejne warstwy stanowią spodnie, bielizna i czapka, a wszystko razem obwija się połami munduru i rękawami.

Na utworzony tobołek kładzie się buty – stopami równolegle do siebie i wzdłuż osi munduru (onuce i ostrogi w butach).

Siodło obraca się spodem do góry, wkładając między nie a koc popręg.

Na koc kładzie się karabinek – zamkiem do góry, kolbą w kierunku przedniego łęku. Tutaj instrukcja milczy, co do ułożenia karabinka - nie podaje, czy ma wystawać lufa, czy kolba - zastosowałem więc wyjście pośrednie - tak aby a żadnej ze stron nie wystawało "za dużo". 


Przygotowany wcześniej tobołek układa się między ławkami na karabinku i za pomocą puślisk ściąga się tybinki i koc zamykając niejako całość pakunku. Przy tym ostatnim instrukcja ma kłopot z gatunku "aby język giętki powiedział wszystko co pomyśli głowa". Według instrukcji zawiązanie puślisk przebiega następująco: "za pomocą puślisk zakłada się tybinki wraz z kocem do linji środkowej siodła; jedno strzemię mocno się naciąga i podsuwa pod puślisko tego strzemienia." Ja wiązanie wykonałem następująco:
1. Puśliska maksymalnie wydłużyłem, a jedno ze strzemion podciągnąłem od razu do góry, tak jak to się zwyczajowo robi po jeździe.
2. Przełożyłem drugie puślisko (z niepodwiniętym strzemieniem) nad pakunkiem w celu złożenia tybinek.
3. Wolne puślisko (bez wiszącego strzemienia) zawiązałem na strzemieniu.
Taki pakunek jest całkiem wygodny do przeniesienia i nie ma dużych tendencji do rozwalania się, ważne jest tylko by mocno związać puśliska. 

Co ciekawe przepisy te milczą na temat chlebaka i maski przeciwgazowej. Jedynie przy opisie składania "klunkrów" na siodło mówi, że "związane ubranie, oporządzenie i uzbrojenie układa się na ławkach na karabinku (...).". Chlebak bez problemu zmieściłby się wśród bielizny, mógłby być również ułożony luzem na karabinku. Bardziej problematyczna jest zagadka maski przeciwgazowej. Czyżby żołnierze mieli przeprawiać się wpław z maską z racji istniejącego od czasów I Wojny Światowej lęku przed atakami gazowymi? Jest to pytanie, na które na dzień dzisiejszy nie znam odpowiedzi. Można jedynie dywagować, czy znalazłoby się jeszcze miejsce dla maski. Moim zdaniem tak. Z resztą, zapraszam do testów - miłego pakowania!  

sobota, 19 sierpnia 2017

Strzelcy konni, albo strzelanie z konia

Polscy jeźdźcy popisujący się w strzelaniu z łuku -
dziś jest to dyscyplina sportowa.
Połączenie prędkości konia z możliwością miotania pocisków do oddalonych przeciwników było znane odkąd w zasadzie człowiek dosiadł konia i pojechał nim na wojnę. Początkowo wykorzystywano różnego rodzaju proce i oszczepy, później, na wiele setek lat bronią dystansową używaną zarówno z ziemi jak i konia był łuk. Obecnie łuk i umiejętność posługiwania się nim w pełnym galopie doczekał się wielu zróżnicowanych konkurencji, a być może w nieodległej przyszłości zasili grono jeździeckich dyscyplin olimpijskich. 

Kolejnym etapem były wszelkiego rodzaju pistolety, krócice, bandolety i karabinki czarnoprochowe. Zaledwie jednostrzałowe i niezbyt celne, które trudno było przeładowywać w trakcie jazdy zmieniły taktykę użycia kawalerii uzbrojonej w broń dystansową. Od teraz nie liczyła się precyzja strzałów, a siła ognia. Zaczęły powstawać oddziały dragonii – lekkiej jazdy uzbrojonej w broń palną, której zadaniem było (w dużym uproszczeniu) podjechanie pod pozycję przeciwnika i otwarcie do niego ognia, po czym wycofanie się, przeładowanie broni i ponowienie ataku (karakol).

Połowa wieku XIX przyniosła kolejną rewolucję – broń kapiszonową, a przede wszystkim rewolwery. Możliwość oddania czterech, a nawet sześciu strzałów bez konieczności przeładowywania znów pozwoliła zindywidualizować walkę bronią dystansową z konia.

Postawa do ładowania karabinka konno -
niestety, zamek monolit nie daje się otworzyć
Oczywiście nie można zapominać, że rozwój szybkostrzelności broni szedł również w innym kierunku – jej automatyzacji. Ciężko wyobrazić sobie na przełomie wieków XIX i XX kawalerię nacierającą na oddziały wroga niczym dragonia. Niemniej, karabinki kawaleria posiadała i musiała z nich jakoś korzystać.

Oficerowie odrodzonego Wojska Polskiego, po doświadczeniach dwóch bardzo różnych od siebie wojen – pozycyjnego, a pod koniec również zmotoryzowanego i pancernego frontu zachodniego I Wojny Światowej i bardzo manewrowej wojny polsko-bolszewickiej mieli trudny orzech do zgryzienia, jaką rolę przypisać kawalerii na nowoczesnym polu walki. Pomijając kwestie jaką broń białą pozostawić broniom jezdnym i czy w ogóle nie przerzucić kawalerii w całości na napęd motorowy, pojawiały się różne koncepcje dotyczące uzbrajania kawalerii w broń palną.

Odpięcie troczka jedną ręką bywa czasem kłopotliwe
Rozpatrywano możliwość zastąpienia broni białej przez pistolety – nomen omen ciekawe zagadnienie – wyposażyć całą kawalerię w broń krótką – dziesiątki tysięcy sztuk broni! Łatwo się domyślić, że pomysły takie szybko spalały się na przysłowiowej panewce. Tak więc pozostał karabinek. Nie ulegało żadnym wątpliwościom, że kawalerzysta po spieszeniu powinien posługiwać się nim równie biegle jak piechur, jednakże wszystkich nurtowało czy i jak użyć ich z konia.


W 1934r. na łamach „Przeglądu Kawaleryjskiego” ukazał się artykuł mjr. dypl. Albina Habina dotyczący wyszkolenia kawalerzystów w strzelaniu konno.  Major postulował, że konni powinni być szkoleni w strzelaniu z karabinków w obronie własnej na dystansach bliskich – 25 do 100m z karabinka i 10m z pistoletu. Pan major opisał również przykładową sytuację pokazującą, w jaki sposób jeździec mógłby się bronić przy pomocy karabinka, którą pozwolę sobie przytoczyć w całości:

Za kawalerzystą pędzi 3 jeźdźców nieprzyjacielskich. Jeden z nich wysforował się wprzód i jest już od niego o 50 m. Nasz kawalerzystą w galopie osadza nagle konia, staje skośnie do kierunku pościgu i złożywszy się z karabinka (który już przedtem trzymał w pogotowiu), celuje l - 2 sekund i daje strzał. Cel olbrzymi, odległość mała, trafienie pewne, a wyjątkowo, gdy chybi, zdąży oddać drugi strzał, ten już chyba niezawodny, gdyż na odległość około 20 m. Gdy n-pl spadnie z konia lub koń pod nim padnie, nasz kawalerzysta rusza galopem ku swoim (to już właściwie nie ucieczka) i w razie potrzeby powtarza ten swój manewr ogniowy, o ile n-pl nie zrazi się widokiem zestrzelonego kolegi i nie zrezygnuje z pościgu.
Pozycja do strzelania z karabinka konno oburącz
z wodzami przewieszonymi przez lewą rękę.

W dalszej części major twierdzi że kawalerzysta, który nie wierzy w swoje oko i pewną rękę, będzie w takiej sytuacji uciekał jak zając, natomiast ten pewny siebie, położy celnym strzałem goniącego go wroga. Nie powiem, trzeba by mieć nerwy ze stali! Z resztą, na odpowiedź czytelników nie trzeba było długo czekać – już w kolejnym numerze głos zabrał jedynie podporucznik rezerwy, inżynier Stanisław Szczawiński – weteran wojny polsko-bolszewickiej. Krótko mówiąc skrytykował on dumania majora Habiny, stwierdzając, że są dalece optymistyczne – jeżeli chodzi o celność w strzelaniu z galopującego konia, jak i co do wytrzymałości nerwowej kawalerzystów, którzy raczej nie mieliby w głowie robić „manewry ogniowe” proponowane przez majora.

Ppor. Szczawiński opierając się na własnych doświadczeniach frontowych stwierdził, że w boju, z konia jeździec nie będzie zgrywał muszki ze szczerbinką, a strzelał bardziej na oślep. Sam przyznaję mu w tym nieco racji. Trenując i startując w próbie strzelania z broni krótkiej w trakcie zawodów kawaleryjskich często-gęsto strzelam mniej lub bardziej intuicyjnie. Idealne zgranie przyrządów graniczy z cudem i przeważnie wygrywa się bardziej na tym, że magazynek w pistolecie jest duży i odpowiednio szybko strzelając jest szansa posłania w kierunku tarczy 4-5 kulek. Oczywiście używane dzisiaj pistolety-wiatrówki są jedynie namiastką prawdziwej broni palnej – tor lotu małych metalowych kuleczek może zostać znacznie zmieniony chociażby przez wiejący wiatr.

Tym bardziej, myśląc o strzelaniu z konia trudno mi jest wyobrazić sobie strzelanie w galopie z karabinka na odległość ok. 50m. O ile na dystansach krótszych szansa na trafienie powoli, powoli wzrasta, o tyle w moim odczuciu proporcjonalnie malała by chęć użycia przez kawalerzystę karabinka, na rzecz szabli lub ucieczki.

Wiercący się koń uniemożliwia poprawne złożenie się do strzału
Z resztą wyobraźmy sobie takie osadzenie konia w galopie i oddanie strzału do goniącego nas wroga. Każdy kto na koniu jeździ (a mam nadzieję, że takich czytelników jest dużo) może sobie wyobrazić pościg. Koń wyczuwa emocje towarzyszące jeźdźcowi, będzie czuł również strach, lęk czy niepokój, które i jemu się udzielą. Przeważnie mamy do czynienia z emocjami u konia skrajnie odwrotnymi lecz wywołującymi podobne zachowanie – chodzi oczywiście o radość z dzikiego galopu w grupie koni, o wyścigi i rywalizację. Niech ktoś spróbuje jadąc na czołowym koniu szybko go zatrzymać, zanim pozostałe go dogonią. Zatrzymać i uspokoić na tyle, by móc oddać celny strzał. Zgrzany ze zmęczenia jeździec, ciężko oddychający z trzęsącymi się z emocji rękoma i nerwowy koń chcący galopować dalej, uciekać… Oj, to chyba jednak będzie strzał Panu Bogu w okno!


Kiedy więc byłby sens użycia karabinka konno? Według podporucznika Szczawińskiego użycie karabinków będzie miało miejsce w małych grupach na przykład w trakcie jazdy na szpicy, czy też podjazdu. Tutaj zdecydowanie łatwiej wyobrazić sobie sytuację, gdy kilkuosobowa szpica, czy patrol spotyka na swojej drodze pododdział wroga, samemu nie będąc wykrytym – na przykład będąc na skraju lasu zauważają kolumnę pieszych
idących drogą przez pole. W sytuacji małej liczebności oddziału jakakolwiek szarża byłaby szaleństwem, choć przeszkoda mogłaby być inna – chociażby szeroki rów melioracyjny, świeżo zaorane pole dzielące jeźdźców od wroga. Wtedy do głosu mógłby dojść karabin. Możliwość spokojnego wycelowania i oddania z zaskoczenia dwóch, może trzech strzałów przez grupę kawalerzystów mógłby sporo namieszać w szeregach wroga, dość boleśnie ukąsić, a w sytuacji, gdy wróg jedyne co zobaczy to opadający dym prochowy i znikające końskie zady, równie mocno oddziałałby na morale.

Tak czy owak, obojętnie czy strzelać kawalerzyście przyszło z konia czy też pieszo dobrze, gdy miał w pamięci słowa piosenki autorstwa gen. Długoszowskiego:
„Szanuj swój kbk
jak ojca i matulę/x2
dadzą ci zwycięstwo
jego celne kule,
dadzą ci zwycięstwo
 jego celne kule”