Kalina

Kalina

środa, 6 maja 2015

Dni Ułana albo Prawa Murphy'ego



 Podstawowe prawo Murphy’ego głosi: „Jeśli coś może się nie udać – na pewno się nie uda”. Owa zasada, podobnie jak prawa fizyki, działa zawsze i nie sposób jej wyłączyć, dlatego i ja padłem jej ofiarą podczas poznańskiej imprezy. Ale od początku…

Poznańskie Dni Ułana, w tym roku obchodzone po raz trzydziesty oraz rozgrywane przy nich (w tym roku po raz dwudziesty piąty) zawody militari to impreza w środowisku kawaleryjskim niemal legendarna. Nic dziwnego więc, że i mnie w końcu moje drogi tam zaprowadziły. Naturalnie głównym powodem mojej wizyty w stolicy Jabłka Ziemnego nie była defilada czy raut, albo wieczorne spotkania integracyjne, lecz chęć sprawdzenia się w zawodach, na których w dwóch klasach trudności stawiło się łącznie około 40 par. Zawody rozgrywano w przeciągu dwóch dni – z jednej strony można by powiedzieć, że na tym poziomie, przede wszystkim części sportowej nie jest to jakiś bardzo duży wysiłek dla koni, z drugiej jednak można by było oczekiwać, że duże zawody rozłoży się w czasie. Naturalnie mam tą smutną świadomość, że zawody kawaleryjskie przeważnie są rozgrywane „przy okazji” chociażby z powodu pewnego nieco niezrozumiałego dla mnie standardu zwracania kosztów dojazdu zawodnikom, a pieniędzy na to nie sposób pozyskać organizując jedynie zawody. W ogóle twierdzę, że środowisko kawaleryjskie jest z jednej strony najbardziej wytrzymałe na spartańskie warunki, a z drugiej najbardziej wybredne. Nie jest problemem spanie w wojskowych namiotach, na pryczach bez sienników, posiadanie jednej umywalni na kilkadziesiąt osób i dwóch pryszniców, ale z drugiej strony jeśli nawet zrobi się imprezę na niesamowitym poziomie organizacyjnym, w ośrodku z dobrą infrastrukturą i z ciekawymi nagrodami, to przedsięwzięcie może okazać się fiaskiem tylko dlatego, że nie będzie zwrotu za paliwo, bo „my to traktujemy jak zabawę, jesteśmy amatorami, inwestujemy w sprzęt i mundury, rzadko jeździmy na zawody, nie chcielibyśmy mieć kosztów”. O zgrozo! Powiedzcie to wszystkim amatorom i pół-amatorom ze świata sportu jeździeckiego, którzy startują na normalnych trzydniowych zawodach, gdzie nikt im nie proponuje nie tylko zwrotu za paliwo, ale nawet darmowych boksów, wyżywienia ani noclegu, a na wszystkie wyjazdy i niezliczoną ilość treningów przed nimi wydają ciężkie pieniądze (nie wspominając już koniach, sprzęcie i opłatach rejestracyjnych i licencyjnych na rzecz PZJ). Ale spuszczę, przynajmniej na razie, na tą kwestię zasłonę milczenia.

A co do samych zawodów…

Ujeżdżenie – osobiście tą próbę skończyłem na czwartym miejscu. Trochę zdziwiony, no ale to ujeżdżenie. Nie wiem, w którym miejscu jeden sędzia ze stanowiska na krótkiej ścianie mógł zobaczyć rozstawiony zad w zatrzymaniu w „A”, bo ja nawet na nagraniu go nie mogę dojrzeć, z resztą nie tylko ja… Takie a nie inne miejsce można zrzucić na karb paru czynników. Z czołowej czwórki jechałem jako pierwszy, w dodatku będąc nieznanym zawodnikiem, co zawsze ma wpływ, tym bardziej jeżeli mamy konkurs z dość dużą rozbieżnością umiejętności jeźdźców -  w takim przypadku nagłe pojawienie się zawodnika prezentującego dobry (jak na standardy ZR) poziom może przyprawić sędziów o palpitacje serca. Rozbieżność w wynikach też była spora – w moim wypadku między 64 a 69 procent. Oczywiście nie wiem jak poszczególni sędziowie oceniali innych zawodników, może się okazać, że wcale nie zostałem skrzywdzony niską oceną, bo sędziowie trzymali swój pułap i u tego, który mnie ocenił na 69 procent i tak byłem czwarty, bo resztę ocenił na więcej. Tutaj mam parę uwag do organizatorów – wiem dobrze, że ujeżdżenie nie jest widowiskową konkurencją, ciężko w niej o dreszczyk emocji, jednakże niepodawanie wyników na bieżąco (to znaczy po kolejnym przejeździe wyniki poprzedniej pary) zabija do końca tą dyscyplinę, ponieważ człowiek nie wie jaka jest sytuacja, czy utrzymuje swoje miejsce, czy też spada w dół tabeli. Policzenie protokołów klasy L dla trzech sędziów nie jest rzeczą skomplikowaną, na upartego można to zrobić na kalkulatorze, a dla średnio-zaawansowanego użytkownika Excel’a zbudowanie formuły obliczeniowej też nie będzie problemem. Drugą uwagę mam do samego podawania wyników. Tak jak wcześniej wspomniałem, nie wiem jak poszczególni sędziowie oceniali wszystkich zawodników, mam więc niepełny obraz sytuacji. W ujeżdżeniu, czy w WKKW wyniki końcowe wszystkich sędziów są jawne, wiadomo więc który sędzia kogo „wywindował”, a kogo „ściął”.

Przegląd mundurowy – w sumie nie ma co pisać. Sędziwie oceniali surowo, ale sprawiedliwie. I dało się zrobić wykaz poszczególnych ocen.

Pistolet – czyli jeździec strzela, a wiatr kulki nosi. Ze wszystkich prób walki ta jest chyba najbardziej loteryjną. Pewną kwestią, możliwe, że wartą zaznaczenia jest wielkość tarcz. Jak podano w regulaminie, pole punktowe miało wielkość 30x42cm. W trakcie treningów strzelałem więc do tarczy takiej wielkości. Tymczasem na Woli strzelaliśmy do zdecydowanie większych, białych tarcz, na środku których umieszczone były białe kartki pola punktowanego. Oczywiście wyniki świadczą o tym, że da się trafiać w pole punktowane, jednakże percepcja przy strzelaniu do takiego celu jest zdecydowanie inna. Ma to tym większe znaczenie, że oceny były na zasadzie „wóz albo przewóz” – trafienie poza pole punktowe, a w tarczę oznaczało zero punktów. Jaki jest więc sens dużej tarczy?

Skoki – konkurs bardzo przyjemny, ukończyłem z takim rezultatem z jakim zamierzałem, czyli na czysto zarówno parkur podstawowy, jak i rozgrywkę, nie śpiesząc się przy tym, nie porywając na możliwy do zrobienia między przeszkodami 10 a 11 skrót – przecież liczyło się dojechanie do końca bez zrzutek w normie czasu. Choć nominalnie parkur miał być metrowy, to większość przeszkód miało około 90-95 centymetrów, co i tak nie uchroniło wielu zawodników od zrzutek.
 
Cross – czyli Prawo Murphy’ego. Nie ukończyłem, ale też nie spadłem. Przeszkody były różnorakie, od 70 do 90 cm + hyrda. Teren zróżnicowany, nadający się idealnie do próby terenowej, jednakże czy nie jest to zbytnie szaleństwo? Jak się spojrzy na normalne LL-ki i L-ki ze Strzegomia, Jaroszówki, czy Toporzyska to raczej nie uświadczy się tam takich kombinacji z galopowaniem pod górkę i skokiem na jedną foulee po osiągnięciu szczytu. Oczywiście nie było tak, że większość zawodników nie ukończyła próby, co świadczy o tym, że się dało, powinniśmy się jednak chyba zastanowić nad zapisem z "Regulaminu sportu konnego w wojsku", że „pierwsze zawody w sezonie powinny być lżejsze biorąc pod uwagę niższą kondycję i formę koni po zimie”. Cóż ja mogę powiedzieć na swoją obronę? Nigdy w życiu ani ja, ani Kalina nie jechaliśmy crossu (nawet treningowo) stąd moja - niestety słuszna - obawa, że jeśli może coś pójść źle, to właśnie tutaj, bo jak wiadomo wszystko jest kwestią treningu. Półtora roku temu z trudem kończyłem parcours’y 80 i 90 cm, teraz bez kłopotu jeżdżę konkursy 105 cm, dlatego spodziewam się, że pod koniec tego sezonu, a już na pewno w przyszłym cross nie będzie dla nas stanowił większego problemu.

Lanca i szabla – co do ustawienia torów, w sensie kolejności ataków nie mam żadnych zastrzeżeń. Odległości między pozornikami też nie nastręczały problemów. Mnie osobiście pokonało kilka rzeczy, w lancy jak i w szabli kobyłę zdeprymował pierwszy pozornik do kłucia w lewo, czyli stojący worek. Można to zrzucić na brak doświadczenia konia, w domu ten pozornik wyglądał nieco inaczej, no cóż, trudno. W lancy również wygrał z nami instynkt stadny Kaliny, która po drugim kłuciu w prawo-dół zapragnęła pogalopować do stajni, przez co nie zaliczyliśmy worka z lewej i pierwszego pierścienia tracąc dodatkowo cenne sekundy. W szabli oprócz worka dały się we znaki łozy, a raczej ich grubość. Nie ja jeden miałem z tym problem, ale nie wszystkie też stawiały taki zacięty opór, jak chociażby łoza do cięcia z lewej, z którego to byłem i jestem zadowolony, szczególnie biorąc pod uwagę, że był to w założeniu toru element wyróżniający poziom L od LL. Całości dopełniło kiepskie i to nie tylko moim zdaniem usytuowanie toru na bardzo nierównym terenie, ze zmianami podłoża. I tu znów dziwi fakt, że organizatorzy posiadając ponad 300 metrów piaszczystego placu wzdłuż hal, woleli postawić tam namioty. Parę lat temu to tam odbywała się próba walki, kompletnie nie rozumiem, czemu z tego pomysłu zrezygnowano. Zamiast tego trzeba było galopować po nierównym terenie, częściowo pod górkę i jeszcze w kierunku stajni, co niektórym koniom dodawało ochoty do galopowania i potem już galopowały i galopowały…

Defilady opisywać nie będę, bo jest to dla mnie osobiście najnudniejszy element służby kawaleryjskiej. Siodło w siedzenie gniecie, kostki i kolana bolą… Ja wiem, że są ludzie którzy zdają się żyć dla tych chwil, połykają wtedy kija (lub instalują go w sobie w inny sposób), dziarsko kładą piąstkę na udzie i jadą… Jedyne co powiem, to że dumny jestem z Guły bo była to jej pierwsza defilada, aczkolwiek odnosiłem wrażenie, że chyba była nią bardziej znudzona ode mnie…

Z pikniku na Cytadeli widziałem niewiele, bo przez większość czasu byłem przy koniach, jednakże frekwencja widowni była naprawdę oszałamiająca, widać, że Poznań żyje świętem swoich ułanów. Ten tłum szczególne odczułem, gdy z siodłem na głowie przeciskałem się na drugi koniec Cytadeli by oddać je właścicielowi, Pawłowi Janickiemu, któremu jeszcze raz za pożyczenie rzędu bardzo dziękuję! Świnią by można mnie było nazwać, gdybym przemilczał fakt, że zwrot siodła nie był najważniejszym powodem mojej wędrówki przez tłumy, które nie rozstępowały się przede mną jak Morze Czerwone przed Mojżeszem (pewno i dlatego, że wyznawcy tejże wiary ni w kawalerii, ni w łączności nie służą <if you know, what i mean dear reader>). Powodem tym była premiera budowanej pieczołowicie przez członków GRH Szwadronu Łączności nr 7 oraz Handmet Military repliki taczanki N2/T. Osiem miesięcy żmudnej roboty i walki z pozyskiwaniem wymiarów, o której KaOwcom się nawet nie śniło. I tylko tutaj Murphy się nie wepchał, choć do końca nie było wiadomo w jakim stanie taczanka będzie zaprezentowana. Jeszcze raz chłopaki z całego serca wam gratuluję!

Przy taczance z członkami GRH Szwadron Łączności nr 7
Jędrzejem Korbalem (z lewej) i Pawłem Janickim (z prawej)
Podsumowując - Dni Ułana to piękne święto, na którym nie powinno zabraknąć nikogo, komu kawaleria nie jest obca.

piątek, 13 marca 2015

Podstawy władania bronią białą cz. II - "Pierwsza wiosenna rąbka"



Śnieg nie jest żywiołem kawalerji. Utrudnia nam wyszkolenie, zasypuje ujeżdżalnie i teren, uniemożliwia często prowadzenie codziennej lekcji z rekrutami. Kłus, a zwłaszcza galop są utrudnione, o skokach często niema wogóle mowy.

-„Kawalerja w śniegu”
ppłk. dypl. Stefan Mossor
Przegląd Kawaleryjski 1935/11 (121) poz. 2
 (pisownia oryginalna)


           Tak jak i przed wojną, tak również w dzisiejszych czasach zima jest dla kawalerzystów okresem „martwym”. Sezon rekonstrukcyjny kończy się zasadniczo wraz ze Świętem Niepodległości, by na nowo odżyć z początkiem wiosny – Świętem Żołnierzy Wyklętych i obchodami wydarzeń spod Olszynki Grochowskiej. Niektóre ekipy w międzyczasie korzystają z uroków jazdy na nartach, wybierają się na zimowe kursy do Toporzyska, sumiennie pracują przygotowując się do kolejnego sezonu lub zapadają w sen zimowy.
Członkowie GRH "Szwadron Łączności nr 7"
na rekonstrukcyjnym wyjeździe narciarskim

            W tym roku obyło się bez zamieci śnieżnych, w moim garnizonowym Opolu biały puch oczywiście zawitał, lecz długo nie gościł. Mimo to otwarte place zamarzły na grudę, co uniemożliwiało trening na otwartej przestrzeni, a wyjazd z koniem poza halę sprowadzał się głównie do spacerów przed lub po treningu (również z powodu golenia koni oraz rozkucia na sezon halowy). Jednakże wraz z przybyciem pierwszych wiosennych ptaków człowiek każdego dnia sprawdza, czy aby plac nie jest już gotowy do jazdy, czy sierść odrosła na tyle by móc bez obaw jeździć na zewnątrz. Oczywiście można zapytać w czym problem, by trenować z bronią białą na hali. Teoretycznie żaden. Jednakże z moich doświadczeń wynika, że zamknięta przestrzeń trzyma konia, a i brak miejsca nie pozwala też na pokonywanie toru we właściwym tempie, więc trening na hali poniekąd mija się z celem. Pomijam tu kwestię tak oczywistą jak niebezpieczeństwo zawadzenia bronią o ścianę, czy wystające elementy konstrukcji. Czym innym jest natomiast oswajanie remonta z pierwszymi łozami, kiedy to hala w połączeniu z umiejętnym postawieniem pozorników może znacznie ułatwić pracę jeźdźcowi, a koniowi pomoże szybciej oswoić się z nowością. Jako „umiejętne” ustawienie stojaków mam tu na myśli wprowadzanie konia w swoistego rodzaju korytarz – jeździec jadąc po ścianie w prawo ma pozorniki ustawione wewnątrz placu, przez co dojeżdżając do nich koń z jednej strony trzymany jest przez bandę, z drugiej raczej nie uskoczy w stronę pozornika. Najbardziej prawdopodobne jest więc, że ucieknie „do przodu” bądź się zatrzyma, kawalerzysta ma więc o tyle ułatwione zadanie, że musi się skupić tylko na uzewnętrznianiu strachu wierzchowca pod postacią ucieczki do przodu („zabierania się”) lub niechęcią do podejścia pod pozornik. Oczywiście, gdy tylko opanuje się ten problem powinno się czym prędzej przejść do jeżdżenia w otwartej przestrzeni tj. bez korytarza.
            Jakie mogę dać rady dla ułanów przed pierwszym wyjazdem z szablą bądź lancą na plac w nowym sezonie?
  1. Niech trening rąbki nie będzie pierwszą jazdą na dworze – mija to się z celem, wiele osób to wie, lecz jest to warte powtórzenia. Konie po wyjściu z hali są rozproszone – cieszą się z widzianego dookoła świata, może się zdarzyć, że będą bardziej zaabsorbowane wszystkim w koło tylko nie jeźdźcem, niepokoić je będą ptaki, ludzie, kołyszące się na wietrze gałęzie drzew i krzewów, będą ponosić, brykać i kwiczeć. Trzeba dać im się wyszumieć, a zdecydowanie lepsza jest do tego zwykła jazda na maneżu niż trening z ostrymi, niebezpiecznymi narzędziami.
  2. Nie oczekiwać zbyt wiele – tak jak przy treningu skokowym czy ujeżdżeniowym po przerwie trzeba mierzyć siły na zamiary, a nie rzucać się jak szczerbaty na suchary. Oczywiście, jeśli rzetelnie pracowało się przez zimę to start w nowy sezon powinien być łatwy, jednakże nie ma co szaleć od samego początku – nie tylko koń mógł się odzwyczaić od szabli i lancy, a bez sensu nadwyrężyć sobie ramię przed pierwszymi zawodami, które już w kwietniu.
  3. Zacząć od podstaw – ustawić dwie, trzy łozy w dużych dystansach, skupić się na kontroli tempa galopu i nad sylwetką, nie pędzić na „hurra!”, a przede wszystkim nie pozwolić na to koniowi, bo wejdzie mu to w nawyk, a tor z pozornikami jest jak parkur – trzeba jechać szybko, ale na czysto, ale raczej czysto niż szybko. To samo tyczy się lancy – skupić się na dokładności i technice, a później zwiększyć tempo – nie na odwrót!
Jak przy każdym treningu, tak i przy broni białej trzeba wiedzieć co chce się osiągnąć. Nie ma moim zdaniem nic gorszego niż stwierdzenie – okej, za półtora miesiąca zawody, czas ściągnąć konia z łąki, zacząć skakać, ciąć i kłuć, najlepiej równocześnie. Podstawą każdego treningu jest plan, nie ważne czy przygotowany przez selekcjonera kadry czy będący Twoim własnym zarysem tego, nad czym chcesz się skupić i co chcesz osiągnąć w danym dniu – ważne, żeby był i żeby się go trzymać.

Od pierwszego dnia wiosny! (A im wcześniej tym lepiej)

A jak u nas wyglądała pierwsza rąbka tej wiosny? Tak:




piątek, 6 marca 2015

Od parady i od święta - wizytacja Prezydenta





Prezydent Mościcki w towarzystwie płk. Głogowskiego
przed frontem oddziału kawalerii
(prawd. 1 Pułk Ułanów Krechowieckich)

            Dużo się mówi o tym, że wojsko było, jest i zawsze powinno być apolityczne. Oczywiście znamy w historii przypadki, które nie pozostawiają złudzeń, że nie zawsze tak było: ot chociażby sytuacja w Wojsku Polskim po Przewrocie Majowym. Ja sam nie łączę swojego munduru z polityką, ostrożnie i z namysłem dobieram uroczystości, na które go zakładam. Chciałbym więc nie narażając się – mam nadzieję – na zarzut braku apolityczności podzielić się krótką historią przygody, która przydarzyła mi się dwa lata temu.

            Był wrzesień 2013 roku, odbywałem wtedy kurs instruktorów rekreacji ruchowej ze specjalnością jazda konna w Ludowym Klubie Jeździeckim „Lewada” w Zakrzowie. O samym ośrodku i ludziach, którzy go tworzą mógłbym pisać wiele i na pewno nie raz jeszcze o nich wspomnę, a każdego, kto chce poznać to miejsce i persony zapraszam na stronę "Lewady". Pewnego dnia zostałem poproszony przez Trenera Sałackiego do jego biura, rozmowa była krótka: „Jest akcja – przyjazd Prezydenta!” Nie wiadomo jeszcze, czy na pewno, nie wiadomo dokładnie kiedy; możliwe, że będziemy mieli niecały dzień by się ostatecznie przygotować. No dobrze, ale co ja mam w tym wszystkim robić? Reprezentować Kawalerię! Prezydent Komorowski ma wizytować będący wtedy na ukończeniu zakrzowski Ośrodek Przygotowań Olimpijskich. Żeby pokazać, że ten Ośrodek to nie tylko sport, ale również wszystko, co z koniem związane, potrzebne są symbole. A kto jest lepszym symbolem kawalerii niż ułan 9 Pułku Ułanów Małopolskich? Nota bene jego wieloletnim dowódcą był krewny Prezydenta – pułkownik Tadeusz Komorowski, późniejszy generał „Bór”. Oczywiście moja odpowiedź była prosta: „Robimy!”

            Dopiero po wyjściu z biura euforia opadła i zaczęły się przysłowiowe schody. Cały mój szwadron stacjonował wtedy na Błoniach w Krakowie, gdzie odbywała się Wielka Rewia Kawalerii, a ja w Zakrzowie miałem tylko siebie i moją wierną Kalinę z rzędem sportowym. Chwytam więc telefon i przeglądam kontakty, myślę, kto nie jest aktualnie na Rewii i mógłby mi na tak ważne wydarzenie użyczyć sprzętu … Jest! Kolega H.! No więc dzwonię. Krótka rozmowa, wszystko będzie, ale mówię, że może się okazać na 12 godzin wcześniej, że „Osoba nr 1” przyjeżdża i będę musiał wtedy szybko posłać kogoś po sprzęt – „Rochu, nie ma sprawy!” Na takie zapewnienie z lekkim sercem i radością w duchu wracam do zdobywania uprawnień instruktorskich.

Smutna wizja...
            W końcu nadchodzi sądny dzień, Trener mówi – jutro o dziesiątej. Telefon do Ojca – jest akcja, zadzwoń do H. i umów się, skąd masz odebrać sprzęt. Jakiś czas później oddzwania informując mnie, że za którymś razem łaskawca wreszcie odebrał telefon, ale o niczym nie wie, nie zna się, nie orientuje się i w ogóle jest zarobiony. Włosy mi stanęły dęba, wszystkie wszy zdechły – co teraz? Jest godzina osiemnasta, za szesnaście godzin przyjeżdża Prezydent, a ja jestem goły i wesoły… Znów przeszukiwanie telefonu, znajduję numer serdecznego kolegi z Pułku 4 Ułanów Zaniemeńskich – Piotra, dzwonię. Prosto z mostu mówię jakie jest moje położenie, a wiedziałem, że Piotr ma w domu oryginalny, przedwojenny rząd wz. 36. Owszem ma, ale nie swój, tylko kolegi Bartka będącego aktualnie w Anglii. Ostatecznie, z duszą na ramieniu decyduje się mi dopomóc, a ja z nie lżejszą duszą na własnym tą pomoc w postaci wiekowego siodła przyjmuję.

Zwarci i gotowi
            Następnego dnia rano zbiegam do stajni wraz z kursowym kolegą Arturem, by zanim przyjedzie mundur, szabla, siodło (oczywiście do stroczenia) i reszta sprzętu ogarnąć już kobyłkę. Gdy koń jest już wypieszczony od czubków uszu po strzałki kopytowe zajeżdża Ojciec ze sprzętem. Zabieramy się z powrotem na górę do zakrzowskiego pałacu. Od Piotra wiem, że przy siodle jest tylko jeden koc i pałatka, a więc sprzęt nie jest kompletny, całe szczęście mam płaszcz, który teraz, po raz pierwszy w życiu, przyjdzie mi stroczyć. Oj, jakie to było stresujące! Niebawem ma przyjechać Prezydent, a ty ślęcz, człowieku, nad tymi dwoma rysunkami, kilkoma lakonicznymi zdaniami i płaszczem… Ale ostatecznie się udało i efekt końcowy był nawet zadowalający. Jeszcze tylko ubrać siebie i do stajni…

            Na szczęście w boksie żadnego mrożącego krew w żyłach obrazu nie zastałem, Kalina stała spokojna jak zawsze, zdziwiła się tylko nieco widząc mundur i rząd, ale przecież to w końcu zwykła rzecz dla konia kawaleryjskiego. Parę chwil i już jedziemy na ośrodek. Pogoda nieszczególna, zacina drobny deszcz, całe szczęście ujeżdżalnia jest zadaszona. Są już wszyscy, Trener Sałacki z żoną, cały komitet powitalny, na hali już jeżdżą pozostali jeźdźcy – reprezentantka klubu Żaneta Skowrońska (dwukrotna Mistrzyni i wielokrotna medalistka Mistrzostw Polski w ujeżdżeniu) na Mystery; Virginia Buława w damskim siodle, ubrana w piękną stylową suknię i dosiadająca sympatycznego gniadosza Krusa oraz jeden rekreacyjny „narybek” płci żeńskiej na siwym kucyku, słowem – pełna symbolika: historia, teraźniejszość i przyszłość.

        
    Czekamy, napięcie narasta… W międzyczasie próba nagłośnienia. „Wizja Szyldwacha” dodaje wszystkim otuchy, atmosfera się rozluźnia, Żaneta kręci piruet w galopie salutując równocześnie, każdy korzysta z okazji pojeżdżenia na dużej hali. Nagle słychać z dala syreny – jadą! Dźwięk coraz bliżej i bliżej, już są na parkingu – jeden samochód, drugi, trzeci, karetka, policja, straż pożarna… Jest! Chyba widzę Prezydenta! Wchodzą do budynku… Krążymy dalej, mija chwila za chwilą, nagle jakiś ruch – idą! Znów płyną dźwięki muzyki, „amaranty zapięte pod szyją…” Prezydent ze świtą wchodzi na halę. Podjeżdża do nich dziewczynka na kucyku, podają jej skrzypce, gra „Pojedziemy na łów”, bo przecież Prezydent jest zapalonym myśliwym. Uśmiechy, zdjęcia. My jeździmy dalej, starając się nie przeszkadzać, ale jednak pokazać… „Wyjąć szablę, czy nie wyjąć…?” – zastanawiam się… W koło BORowiki patrzą podejrzliwie – lepiej nie… Po paru minutach Prezydent odjeżdża, dźwięk syren jest coraz dalej i dalej… To już koniec.
            Podchodzi do mnie Trener Sałacki, dziękuje za zaangażowanie, mówi, że wszystko wypadło świetnie. „Nawet mówiłem Prezydentowi o 9 Pułku Ułanów Małopolskich – całe trzydzieści sekund!”.

A wspomnień ile!

piątek, 27 lutego 2015

Podstawy władania bronią białą cz. I - "Cięcia prawdziwą szablą"



          
Tak jak w przypadku broni palnej, gdzie im dłuższa lufa, tym trudniej obrócić ją przeciwko sobie, tak i w przypadku broni białej - lancy i szabli - zależność jest identyczna. Choć to o lancy mówi się, że jest niekwestionowaną „Regina Armorum”, to jednak w walce konnej szabla jest bronią zdecydowanie trudniejszą w użyciu, a przy tym niebezpieczną dla samego użytkownika. Lanca wybacza, jest dostojną królową, która czasem tylko utkwi w pozorniku, wyrwie bark lub zdzieli konia po łbie lub po zadzie. Szabla jest natomiast kapryśną księżniczką, a mimo to umiłowaną przez Polaków, która "niejednemu pro memoria gdzieś przy uchu napisała" (choć czasem to był niestety własny koń…).


Ale do sedna…

Szable M-1848 n/A i wz. 1822
z kolekcji Pawła Ludwiczaka
W okresie międzywojennym w Polsce, zwłaszcza we wczesnych latach dwudziestych używano niezliczonych rodzajów szabel. Były więc produkcji krajowej – wz. 17, 21, 21/22 oraz 34, były szable armii zaborczych - pruskie Blüchery w różnych wersjach, szable austriackie czy rosyjskie, wreszcie francuskie przywiezione wraz z Błękitną Armią lub zakupione w trakcie wojny polsko-bolszewickiej. Długość całkowita szabel wahała się od około 88,5cm w przypadku pruskiej szabli artyleryjskiej M-1848 n/A (tzw. Mały Blücher) do 106cm (francuska szabla lekkiej kawalerii wz. 1822), różna była też waga broni. Co ciekawe - Mały Blücher, pomimo niewielkich gabarytów był dosyć ciężki – masa oscylowała w granicach kilograma (w przypadku egzemplarza z MWP jest to 1050g przy 886mm długości), dla porównania wspomniana już francuska szabla wz. 1822, chociaż ponad siedemnaście centymetrów dłuższa, ważyła zaledwie 60g więcej. Oczywiście dla użytkowości szabli, prócz jej długości i wagi, kluczowe znaczenie miało rozmieszczenie środka ciężkości: wyważenie szabli kawaleryjskiej i tej przeznaczonej do fechtunku pieszego się różni. Im dalej oddalony od rękojeści środek ciężkości, tym większy pęd szabli przy jak najmniejszym użyciu siły własnej, ale też mniejsza możliwość kontroli oręża. I tak - pruskie szable leżały w dłoni bardzo dobrze, co zawdzięczały masywnemu stalowemu jelcowi oraz krótkiej głowni o znacznej grubości u nasady (ok. 1cm), przez co środek ciężkości znajdował się dość blisko rękojeści; natomiast w szablach francuskich nawet rozbudowana "koszowa" rękojeść (jelec tarczowo-kabłąkowy z dwoma kabłąkami bocznymi) nie równoważyła masy bardzo długiego brzeszczotu. W szablach tego wzoru używanych przez polską kawalerię dodatkowo odpiłowywano boczne kabłąki w celu dostosowania ich do polskich regulaminów troczenia rzędów, co jeszcze bardziej przesuwało środek ciężkości w kierunku sztychu. Skuteczność cięcia taką szablą przy jej znacznym zasięgu była bardzo duża, dlatego świetnie nadawały się one do szarżowania zarówno na przeciwnika pieszego, jak i konnego. Nie sprawdzały się natomiast w walce "ostrze na ostrze", gdzie najskuteczniejszą akcją (według znanego szermierza Wojciecha Zabłockiego, od którego zaczerpnąłem tytuł tego artykułu) jest szybka odpowiedź, ponieważ nie dało się zatrzymać puszczonej w ruch ciężkiej szabli by ustawić zasłonę statyczną lub ponowić natarcie - można było jedynie wykonać zasłonę odbijającą lub ponowić natarcie zataczając pełne koło i tracąc cenny czas, który przeciwnik mógł wykorzystać stosując cięcie lub pchnięcie wyprzedzające, tzw. przeciw-tempo. Dlatego też nie cieszyły się one dobrą sławą i szabla wz. 1822 przeszczepiona na grunt amerykański jako 1860 Heavy Cavalry Sabre, będąca w powszechnym użyciu po obu stronach w Wojnie Secesyjnej, dostała zaszczytne miano „Old Wrist Breaker” ("Stara Łamirączka") właśnie z uwagi na trudność w jej zatrzymaniu po wyprowadzeniu niecelnego cięcia. Na tym tle polskie szable są zdecydowanie „wyśrodkowane” – ich długość oscylowała w okolicach 95cm, waga zaś między 800 a 900g, a środek ciężkości ok. 15-20cm od krzyża jelca. Dzisiaj każdy kawalerzysta sprawia sobie broń przystosowaną do własnej ręki. Jedni więc będą woleli cięższe szable, inni lżejsze – to samo tyczy się ich długości. Jednakże pryncypia władania każdą z nich są niezmienne, przejdźmy więc do nich.
Tor zakreślany przez dłoń przy dobrej i za dalekiej odległości.
W użyciu szabli na torze pozorników, bo tym aspektem będziemy się tutaj zajmować, pierwszym czynnikiem, który nieraz utrudnia władanie szablą, jest odległość od pozornika. Aby wykonać prawidłowe cięcie, zamach powinien zostać poprowadzony jak najbardziej równolegle do osi podłużnej konia, a co za tym idzie łozę powinno mijać się w odległości około 50cm od stojaka. Pamiętając o tym, że witka jest odchylona od jeźdźca daje nam to optymalne miejsce trafienia.
Zbyt bliskie podjechanie do stojaka powoduje, że cięcie idzie bardzo blisko konia i jeźdźca, co grozi uszkodzeniem wystających elementów rzędu lub w najgorszym przypadku skaleczeniem wierzchowca lub samego kawalerzysty, poza tym łoza nie zostaje trafiona optymalną częścią głowni, tj. odcinkiem pomiędzy połową a trzema czwartymi jej długości licząc od rękojeści.
Tym razem za blisko - łoza ścięta wysoko.
Zbyt duża odległość od celu powoduje z kolei nadmierne wychylenie się jeźdźca w kierunku cięcia, przenosząc jego środek ciężkości znad konia. Taka sytuacja jest o tyle niebezpieczna, że w momencie nagłego zwrotu, chociażby z powodu spłoszenia się konia, jeździec może stracić równowagę i spaść, co przy trzymanej w ręku szabli może grozić bardzo poważnymi konsekwencjami. Ramię z szablą powinno po zamachu zatoczyć pełne koło i wrócić do pozycji wyjściowej za pomocą samego pędu. W sytuacji, gdy pozornik jest za daleko i jeździec, wychylając się w jego kierunku wyprowadza zamach nie równolegle do konia, lecz pod kątem, w pierwszej fazie, (opadania) dłoń z szablą oddala się od jeźdźca i wierzchowca, by w drugiej fazie (wznoszenia) przybliżyć się doń, natrafiając przy większym kącie na przeszkodę w postaci części oporządzenia, lub co gorsza końskiego zadu.
Za wszelką cenę...
Drugą kwestią jest praca ciała kawalerzysty. Miotanie się po siodle nie tylko wygląda nieestetycznie, ale również zaburza równowagę wierzchowca. Zbyt mocne pochylenie się do przodu, często połączone z uciekaniem nóg do tyłu powoduje przesunięcie środka ciężkości przed środek ciężkości konia, przez co traci się poczucie posiadania konia „przed sobą”. W takiej sytuacji każda nagła i niekontrolowana, a czasem również i kontrolowana zmiana kierunku jazdy może spowodować rozstanie się z siodłem.

Tak się machnął, że aż zakrył i nie widać kto...
Jak więc powinno wyglądać prawidłowe cięcie od góry? Zerknijmy do regulaminu…
"Cięcie musi być wykonane pełnym wymachem całej ręki, z całej siły, poparte bardzo małym, lecz bardzo energicznym obrotem prostego tułowia, początkowo w kierunku zamachu, a następnie w kierunku cięcia.
Tułów z szyją i głowa jeźdźca zawsze wyprostowane ("pierś do przodu, nos do góry"), jeździec pochylony lekko w przód podczas cięcia, tak aby nie pozostał w tyle za ruchem konia.
Nie wolno "popierać" cięcia pochyleniem tułowia wraz z głową.
Przed cięciem i podczas cięcia wzrok jeźdźca utkwiony w oczy przeciwnika.
Podczas nauki złożenie do cięcia wykonywa się z postawy "Do boju - szable".
Cięcie musi nastąpić bezpośrednio, natychmiast po zamachu.
1. Unieść szablę w górę nie zmieniając przy tym jej chwytu, a jednocześnie wykonać bardzo mały obrót tułowia w lewo; w najwyższym punkcie zamachu pióro szabli będzie skierowane w tył i trochę w górę 
2. Błyskawicznie ciąć w dół."
I ciach, Ruska w piach...

poniedziałek, 23 lutego 2015

Musztra konna, albo co pierwsze - jajo czy kura?




Musztra konna – jak to dumnie brzmi! Wyrównane szeregi, konie, co to na pół chrapy nie wyjdą przed linię, dziarsko patrzący ułani, powiewające proporczyki, stukot kopyt… Jest w tym widoku coś magicznego – nie da się tego ukryć. Jednakże magia opiera się na iluzji, która jest odwracaniem uwagi „czarowanego” dla utwierdzenia go w przekonaniu, że coś, co widzi jest faktycznie takie, jak mu się wydaje.

Jak magicy swoje sztuczki, tak współcześni kawalerzyści uważają musztrę konną za wiedzę tajemną, na równi zresztą z władaniem bronią białą, troczeniem rzędu czy wiązaniem halsztuka (choć są i tacy, którzy tego ostatniego nie używają…). Lecz czym jest tak naprawdę musztra konna? Otóż, może niektórych jej miłośników zmartwię, ale… jest kręceniem kółek, zwykłym ujeżdżeniem, tyle, że w wersji grupowej.

Oczywiście każda grupa jest tak silna, jak jej najsłabsze ogniwo – brak równych umiejętności jeźdźców (bądź koni) często niweczy wszelkie nadzieje, jakie się w nich pokładało chcąc przeprowadzić musztrę. Ostatnio jest moda na musztry ilościowe, a nie jakościowe. Oczywiście pominę tu imprezy typu Krojanty, gdzie jeździ się tak naprawdę kadryla, a nie musztrę, ale dajmy na to Wielką Rewię Kawalerii z Krakowa, czy musztrę na zakończenie Jesiennych Manewrów Kawalerii Ochotniczej w Woli Gułowskiej. Imponujące liczby koni nierzadko niestety służą chyba tylko temu, by wzniecać tumany kurzu zasłaniające niedociągnięcia. I nie chodzi mi tu o problemy ze zrozumieniem komend. To jest zdecydowanie mocną stroną FKO, pewnie w dużej mierze z tego powodu, że poza defiladami, musztrą i zawodami militari Federacja nie zajmuje się innymi aspektami, pochłaniającymi równie dużo, a nawet więcej czasu i finansów (rekonstrukcje).

Jazda w zastępie
Jak już w jednym z wcześniejszych tekstów napisałem, w wielu stowarzyszeniach naukę jazdy konnej zaczyna się od dupy strony, czyli od musztry. W dzisiejszych czasach wyznacznikiem nowoczesności prowadzenia zajęć jeździeckich jest ich zindywidualizowanie. Polegać ma ono w głównej mierze na odejściu od starego systemu prowadzenia jazd w zastępie, gdzie koń za koniem człapie powolnym kłusikiem, ewentualnie co jeden wyrywniejszy się spłoszy i popędzi naprzód, pociągając za sobą znużonych kompanów ku przerażeniu siedzących na nich jeźdźców. Do dziś zdarza mi się widzieć obrazki zastępu stojącego na linii środkowej i wsiadającego na komendę, a potem słyszeć hasło „za czołowym stępem w prawo marsz…”. Dlaczego o tym piszę? Bo jak wspomniałem, taki styl prowadzenia jazdy jest wyznacznikiem starego systemu szkolenia i to w wypaczonej formie. Często jeźdźcy z takich szkółek nabywają pozorną umiejętność jazdy konnej, polegającą na utrzymywaniu się na grzbiecie wierzchowca i podążania za poprzednikiem, ale już zrobienie samodzielnego koła, czy pojechanie w kierunku innym, niż pozostałe konie jest niewykonalne. Oczywiście samemu będąc instruktorem mam świadomość, jak bardzo  przydatny jest zastęp w pierwszym okresie szkolenia jeździeckiego. Ma on tą przewagę nad lonżą, że jeździec faktycznie jest w pełni samodzielny, a instruktor może skupić swoją uwagę na całej grupie, jednakże powinno się wprowadzać ćwiczenia indywidualne jak najszybciej jest to możliwe. Tak samo twierdzono przed wojną, oddam więc głos Regulaminowi Wyszkolenia (opis II okresu szkolenia, po około 2 miesiącach służby): 
"Jazdę prowadzi się luzem, dowolnie, wreszcie ze stałymi odległościami.
Jazdę dowolnie należy stosować jak najczęściej w celu wyrobienia samodzielności i umożliwienia ćwiczenia się w używaniu pomocy.
Podczas jazdy dowolnie uwaga instruktora musi być w najwyższym stopniu naprężona, aby mógł zauważyć wszystkie błędy popełniane przez jeźdźców i aby oni tego sposobu jazdy nie uważali za ułatwiający wymykanie się spod oka instruktora.
Jazdę ze stałymi odległościami stosować w celu kontrolowania stopnia opanowania konia i karności zastępu".

W musztrze konnej ważna jest jednak rzeczywista umiejętność jazdy konnej, gdyż zachowanie odpowiednich odległości między końmi jest kluczowym elementem wpływającym na estetykę pokazu. To, że w niedzielnej szkółce konie wsadzają nosy w rzepy ogonowe szkap przed sobą to jedno, a wyrównane szeregi w kawalerii to drugie. Kolejną kwestią jest odpowiednie rozdysponowanie jeźdźców. Słabiej sobie radzący powinni przede wszystkim występować jako numer 2 i 4 sekcji, gdyż w najbardziej efektownych szykach trójkowych (nie licząc szyków rozwiniętych plutonów, czy linii harcowników), mają oni stosunkowo najłatwiejsze zadanie, bowiem środkowy każdej trójki, w każdym zakręcie,czy kole jedzie cały czas tym samym tempem. To na skrzydłowych jeźdźcach spoczywa cała odpowiedzialność za wyrównanie szyku – a przynajmniej może spoczywać, bo jak wiemy nie powinna.

Ale ad rem - co jest największą bolączką kawalerzystów w trakcie musztr konnych? Po pierwsze – brak umiejętności dodawania i skracania chodów. Uwydatnia się to przy wszelakich kołach czy zakrętach w szykach trójkowych i większych. Oczywistą sprawą jest, że jeździec jadący po zewnętrznej musi pokonać większy dystans niż ten po wewnętrznej. Aby utrzymać równą linię musi więc jechać szybciej od pozostałych. Jeżeli ci „pozostali” nie zwolnią będzie musiał zwiększyć prędkość znacznie, zapewne zmieniając chód, co wpłynie na estetykę i oczywiście uwidoczni braki w umiejętnościach jeźdźców, którzy nie zwolnili, przez co nie zastosowali się do podstawowego pryncypium musztry, jakim jest równanie na zewnętrznego w trakcie jazdy po łukach i kołach.

Pierwsza trójka chwacko galopuje, numer czwarty również... a gdzie reszta?!
Po drugie – tempo chodów. Jest to poniekąd połączone z pierwszą uwagą, ale nie tylko. Dowódca wydaję komendę „Pluton kłusem marsz!” i pluton rusza. Pierwsza sekcja ruszyła tempem spacerowym, acz równomiernym. Jest z siebie niesamowicie zadowolona, albowiem jadą równym szeregiem, są spadkobiercami wspaniałych ułanów i niemal słyszą pośród stukotu podków oklaski z Niebieskiego Szwadronu. Tymczasem druga sekcja również rusza kłusem, by po chwili dojechać do ogonów koni z sekcji pierwszej i nie mogąc utrzymać tak ślamazarnego tempa musi przejść do stępa. Oczywiście do tego wszystkiego, można by jeszcze dodać wysłanego w powietrze kopniaka konia z pierwszej sekcji zdenerwowanego tym, że ktoś mu się ładuje w ogon. Chyba nie muszę wspominać co się dzieje z sekcjami numer trzy, cztery i pięć? Oczywiście możemy tu też przytoczyć sytuację a contrario, gdzie pierwsza sekcja ruszyła jak na wyścigach kłusaków, a ostatnia już pędzi galopem jak na Wielkiej Pardubickiej lub w wąwozie Somosierry. Oczywiście ten problem da się zniwelować dając do pierwszej trójki jeźdźców kumatych, którzy będą narzucać odpowiednie tempo całemu oddziałowi, ale czy o to chodzi?

Zresztą ten problem najbardziej uwydatnia się w galopie. Kłus to fraszka, głupstwo przy tym, co dzieje się w sekwencjach galopu. Pamiętam jak dziś szkolenie FKO na Woli Gułowskiej we wrześniu 2012 roku, gdzie ćwiczenia z musztry konnej prowadził nam Robert Woronowicz, wtedy jeszcze porucznik. Gdy doszło do ruszenia galopem w szyku trójkowym, wszyscy oczywiście zagalopowali, przy czym czołowi kawalerzyści pozostawili koniom decyzję co do tempa. A konie, jak to konie, łeb w łeb, szybciej i szybciej. Po ogarnięciu tego motłochu była zrypka, może nie w jakichś bardzo dosadnych żołnierskich słowach, bo na treningi musztry zawsze przychodziły babunie ze wsi (co swoją drogą było bardzo rozczulające i chwytające za serce), ale jednak, a jej motywem przewodnim było, że: jazda galopem w szyku nie znaczy, że ma się puścić konia takim tempem, jakim będzie chciał iść, nie chodzi o to, żeby koń szedł maksymalnie szybkim galopem, bo a nóż – widelec pozostałe mają podobny V-max, więc będą szły równo obok siebie, chodzi o to, by było to pod kontrolą.

Najwierniejsi widzowie... Wola Gułowska 2012
Mnie osobiście raz tylko zdarzyło się usłyszeć, że galop był za wolny – w trakcie pokazu musztry na Zakrzowskim Pikniku Kawaleryjskim i to nie od prowadzącego rotmistrza Woronowicza, tylko od współwykonawców pokazu – poprosili, bym następnym razem galopował szybciej bo… ich konie nie potrafią tak powoli. Zresztą ten pokaz był bardzo udany, o czym może świadczyć chociażby, pod jakim wrażeniem byli widzowie znający się na rzeczy, którzy co jakiś czas wspominają przy spotkaniach o tym wydarzeniu – Prezes i trener LKJ Lewada, legenda polskiego ujeżdżenia Andrzej Sałacki, szef marketingu tegoż klubu Daniel Karpiński, czy sędziowie Marek Ruda i Łukasz Dziarmaga.

            Przy okazji pokaz ten obalił mit, jakoby musztra konna była trudna, gdyż wymagane jest zgranie ze sobą koni. W trakcie tego pokazu konie były z różnych stajni, w niektórych trójkach znalazły się konie kompletnie się nie znające, a mimo to nie było żadnych zgrzytów. Oczywiście powodów tu jest kilka – konie te w sporej mierze były przyzwyczajone do takich rzeczy, nie było wśród nich koni „trudnych” czy nieprzyjaznych wobec innych. Jednakże nie to było przyczyną, dla której pokaz wykonany przez osoby nie jeżdżące ze sobą na co dzień pod dowództwem oficera nie znającego dokładnie podkomendnych się udał. Kluczem do sukcesu były indywidualne umiejętności jeździeckie.

Ostatnią uwagą, jaką mam, uwydatniającą braki jeźdźców jest niekorzystanie z zapowiedzi w musztrze konnej. Śmiałem się pod nosem jak na Woli Gułowskiej prowadzący wychodził z siebie, opitalając ułanów, że po zapowiedzi jeździec ma zrobić półparadę i przygotować konia na to, co za chwilę nastąpi. Jednakże dla części kawalerzystów owa półparada była słowem tak obcym, jakby wyrwanym z języka ludu „Hula-Gula”, że zdecydowanie bardziej na zapowiedź woleli spiąć się myśląc o tym, co zaraz nastąpi, by na hasło zdecydowanie szarpnąć konia w lewo lub prawo, ewentualnie kopnąć by przejść do wyższego chodu…
Oj, oj, nie ma równania, znów będzie zrypka...
         Dlatego nie lubię musztry konnej. Dla mnie skupianie się w zdecydowanym stopniu na niej jest mitrężeniem czasu dopóki oddział nie dojdzie do pewnego poziomu indywidualnego wyszkolenia jeździeckiego. Jak można wymagać okrągłego koła w szyku, jeśli jeźdźcy nie potrafią dobrze go wyjechać pojedynczo podczas jazdy na maneżu? Niestety, ale nierzadko zdarza się, że stosunek ćwiczeń z musztry do jazd maneżowych wynosi 3:1, jak nie więcej. W takim przypadku zdecydowanie nie będzie widać efektów, a na pewno ich osiągnięcie będzie dużo wolniejsze niż przy stosunku odwrotnym. Zrozumienie mechanizmów jazdy konnej w trakcie ćwiczeń indywidualnych ułatwi musztrę konną, podniesienie indywidualnych umiejętności jest wzmocnieniem każdego punktu oddziału, mającym wpływ na jego wartość. Na stronie Centrum Wyszkolenia Kawalerii Ochotniczej przez lata widniał wpis rtm. Woronowicza, który głosił, że podstawowymi kryteriami stawianymi przed współczesnymi kawalerzystami jest:
Primo – opanowanie ujeżdżenia w stopniu dobrym 
Secundo – opanowanie zasad musztry konnej.
Oczywiście można się spierać jaki poziom ujeżdżenia jest „dobrym poziomem”, jednakże biorąc pod uwagę, że jeździec uczy się przez całe życie możemy uznać, że takowy nigdy nie jest osiągany. Chcę jedynie zwrócić uwagę na kolejność tych wymagań. Wszystko to po to by, oddział był faktycznie oddziałem kawalerii, a nie „grupą indywidualistów ubranych w mundury”. Oczywiście zgadzam się z tym, jednakże bez owej indywidualności w umiejętnościach, byłby to oddział kawalerii nieumiejący jeździć konno… czyli co?



Howgh!

piątek, 13 lutego 2015

Dosiad "histeryczny" cz.2



 Aby przejść do dalszej części rozważań nad historycznością dosiadu pozwolę sobie najpierw na krótkie podsumowanie dotychczasowych informacji. W zasadzie do XX wieku konie były jeżdżone wyłącznie szkołą maneżową. Istniało jej wiele odmian, gdzie różnice przeważnie dotyczyły skupienia się na innym konkretnym zagadnieniu z tak zwanej Wyższej Szkoły. Jednakowoż wszystkie opierały się na podstawowej zasadzie, że motorem napędowym konia jest zad, na nim powinien opierać się główny ciężar, a przód powinien być lekki. Dzięki temu konie nabywały niesłychanej zwrotności, która umożliwiała trzymając w jednej ręce broń, a w drugiej wodze wykonywać ciasne zakręty, a nawet piruety. To wszystko było bardzo ważne w walce konnej, gdy poza pierwszym, głównym uderzeniem w zasadzie nie ma mowy o większym współdziałaniu kawalerzystów, gdy wrogie oddziały jazdy ścierają się ze sobą. Po pierwszym uderzeniu następuję przeważnie rozproszenie się jeźdźców i walka indywidualna, a wtedy do głosu dochodzą umiejętności jeździeckie i walki poszczególnych żołnierzy.
Wraz z rosnącą siłą ognia zaszła potrzeba zmiany metod działania kawalerii. Szarże czy walne bitwy miały być już rzadkością, trzeba było zmienić doktrynę użycia konnicy z oddziałów przełamujących na oddziały bardziej zaczepne, przy wykorzystaniu jej ruchliwości. Rozumiał to dobrze kapitan armii włoskiej Federico Caprilli. Będąc instruktorem w wojskowej oficerskiej szkole kawalerii w Pinerolo zaczął on poważnie zastanawiać się nad teorią i praktyką jazdy konnej. Po latach prób stworzył on swój własny system jazdy zwany naturalnym, choć trzeba podkreślić, że nie opublikował nigdy żadnego większego dzieła opisującego jego zasady za wyjątkiem napisanego w 1901 roku artykułu do czasopisma „Rivieta di Cavaleria” pod tytułem „Principia di equitazione di campagna del tenente Federico Caprilli”. Jest to warte podkreślenia, gdyż brak jasno określonych myśli przewodnich dawał dość szerokie możliwości interpretacji jego szkoły. Styl naturalny nie rewolucjonizował całego jeździectwa, dawał natomiast życie nowej dyscyplinie – skokom przez przeszkody, do tej pory bowiem skoki były kompletnie ignorowane. Jeźdźcy w skoku przeważnie albo siedzieli w pełnym siadzie, albo odchylali się w tył. Włoch zauważył jednak, że koń w trakcie skoku pomaga sobie pracą głowy, szyi i grzbietu uznał więc, że aby jeździec mu pomógł musi odciążyć jego grzbiet i dać swobodę w ruchu szyi i głowy, czyli podnieść swój środek ciężkości oraz odpuścić wodze. By tego dokonać należało skrócić strzemiona. W zasadzie na tym zamyka się rewolucja Caprilliego. Wymagane przez niego postawienie konia na pomoce jest przecież również bazą wyjściową dla klasycznej szkoły maneżowej.

Tak więc podręcznikową „klasyczną” sylwetkę jeździecką widzimy w każdej dyscyplinie sportów hippicznych.  Jest to tak zwana linia „ucho-bark-biodro-pięta”. Dla udowodnienia, że jest to rzecz niezmienna w dosiadzie w trakcie jazdy „na płaskim” pozwolę sobie zestawić ze sobą kilka zdjęć jeźdźców zdecydowanie historycznych jak i współczesnych.
H. Pollay i Kronos
F. Gerhard na Absinth












Na pierwszy ogień biorę dwóch (złotego i srebrnego) medalistów w dyscyplinie ujeżdżenia na IO w Berlinie – H. Pollay’a na koniu Kronos i F. Gerharda na Absinth. Reprezentują oni klasyczny dosiad ujeżdżeniowy, widać również zachowaną linię. Dla porównania zdjęcie współczesnego jeźdźca, również Niemca, Matthiasa Alexandra Ratha na Moorland’s Totillas – prócz zaokrąglonych pleców będących zapewne manierą jeźdźca całość nie odbiega od standardów klasycznych.

M.A. Rath i Moorland's Totillas
Jeźdźcy Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu
Współczesny jeździec ze szkoły wiedeńskiej
Następnie dwa zdjęcia jeźdźców z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu. Na pierwszym grupa jeźdźców ze zdjęcia ze zbiorów NAC. Niestety zdjęcie nie przedstawia widoku z profilu, jednakże proszę sobie przypomnieć zamieszczony w poprzedniej części portret Napoleona, oraz zwrócić uwagę na powtarzalność cech sylwetek poszczególnych jeźdźców. Obok zamieszczam zdjęcie współczesnego jeźdźca z Wiednia dla porównania, jak widać – jest to „kalka”. Przy okazji zwracam uwagę na zapomniany już dziś sposób trzymania wodzy. Dzisiejszych czasach w przypadku trzymania dwóch par wodzy używa się systemu 2:2, czyli do każdej ręki bierze się wodzę munsztukową (względnie pelhamową) i wędzidłową, tutaj natomiast widać trzymanie 3:1 w słowniku jeździeckim Baranowskiego określane jako wojskowe.
rtm. Adam Królikiewicz i Picador
Henryk Leliewa-Roycewicz na Arlekinie II
Wracając jednak do kwestii dosiadu, tę samą linię niemal jak od linijki możemy poprowadzić na zdjęciu rtm. Adama Królikiewicza na Pikadorze, pomimo, że prezentuje on dosiad skokowy, natomiast „lekkie odchylenie” od tego standardu zauważymy na zdjęciu Henryka Leliwy-Roycewicza na Arlekinie III podczas próby ujeżdżeniowej zawodów WKKW w trakcie IO w 1936 roku. Nogi polskiego jeźdźca są nieznacznie wysunięte ku przodowi. Dla porównania wybrałem zdjęcie czołowego aktualnego polskiego jeźdźca skokowego Jarosława Skrzyczyńskiego. Widać, że sylwetka naszego skokowca jest niemal identyczna – różnicą jest to, że aktualnie odeszło się od tak głębokiego trzymania nóg w strzemionach.
Jarosław Skrzyczyński
mjr. von Oesterley
Czas na porównanie zdjęć w skoku. Na początek major von Oesterley na Pepicie w trakcie zawodów w Magdeburgu w 1914 roku. Jeździec siedzi w siodle i nie oddaje wodzy, przez co koń nie ma możliwości pracy grzbietem i głową. Drugie zdjęcie przedstawia jednego z czołowych polskich jeźdźców międzywojennych Bronisława Skulicza, autora książki „Ujeżdżenie i skoki” którą zresztą serdecznie polecam. Jeździec prezentuje nowy styl skoków, podąża za ruchem konia, nie siedzi w siodle, ręka rozluźniona daje się pociągnąć koniowi na tyle by ten miał swobodę w pracy szyją i głową bez utraty kontaktu z pyskiem – wodza pozostaje napięta. Ostatnie zdjęcie przedstawia multimedalistę olimpijskiego w WKKW, reprezentanta Niemiec Michaela Junga. Jak widać, przez ostatnie dziesięciolecia technika skakania jeźdźców się nie zmieniła.
Michael Jung
Warto nadmienić o jeszcze jednym dosiadzie, nam dzisiaj zupełnie nie kojarzącym się z klasyką – dosiadzie westowym. Jest to nic innego jak dosiad klasyczny ubrany w kowbojską otoczkę (znów nakłaniam do porównania z innym zdjęciem z poprzedniej części – Rulonem Polskim). Niektórzy historycy doszukują się w jeździe westernowej prostej kontynuacji techniki jazdy polskiej husarii. W tym stylu jazdy również podstawą jest użycie zadu jako motoru napędowego i przeniesienie nań środka ciężkości, jednakże z racji niewykonywania chodów w wysokim zebraniu nie ma tu ganaszowania – szyja i łeb konia pozostają w swobodnym ustawieniu, pomimo maksymalnej kumulacji energii w zadzie, którą przekłada się tu wyłącznie na zwrotność, a nie jak w klasycznym ujeżdżeniu również na ekspresję (wyniosłość).
Dosiad w stylu western
Reasumując, jak widać na przestrzeni wieków dosiad jako taki zmieniał się w sposób nieznaczny. Nie można więc moim zdaniem mówić o dosiadzie historycznym i nowoczesnym rozumianym w sposób inny niż jako synonimy słów ujeżdżeniowy i skokowy, choć i tak dosiad skokowy pozostaje w sporej części wierny złotym zasadom ujeżdżenia (wspomniana linia ucho-bark-biodro-pięta). Ideałem jest bowiem, by jeździec, jadąc nawet na siodle skokowym, lecz w pełnym siadzie miał dalej ciało w owej linii. Oczywiście bezpośrednio przed skokiem noga powinna zostać zaparta w strzemieniu, by łydka nie uciekała w tył i nie zaburzała równowagi jeźdźca, ale to już zupełnie inna historia…